Bernadeta Prandzioch | Dziennik

wtorek, 26 marca 2019

Na Sardynii

O czym marzy siedząca na wprost mnie dziewczyna, której twarzy przyglądam się bezkarnie, korzystając z faktu, że ucięła sobie krótką drzemkę między jedną a drugą stacją? Pociąg sunie niespiesznie w kierunku końcowego przystanku w Cagliari, a ja wpatruję się zafascynowana w jej lekko rozchylone, wilgotne, pociągnięte ciemnoczerwoną szminką usta. Śpi spokojnie, niewinnie, jakby to wcale nie było wyszarpane kilka minut snu pośród niewygód podróży, ale pełnoprawna sjesta po długim i sytym obiedzie. Przecież właśnie minęła piętnasta, cała wyspa pogrążona jest w dziwnym letargu, zawieszeniu, pachnącym jednak obietnicą życia, które już za chwilę, niedługo, na powrót wybuchnie. I ona, moja towarzyszka podróży, do tego życia pobiegnie, kołysząc szerokimi biodrami, oblepionymi tylko cienkim materiałem czarnych legginsów. 

Ale jeszcze nie teraz - teraz patrzę jak światło tańczy na jej twarzy, jak układa tajemne wzory na jej gładkich policzkach, muska czoło w tym miejscu, w którym styka się ono z linią włosów. Ciężkie, proste, kruczoczarne pasma spływają kaskadą z upiętego na czubku głowy kucyka. W uszach błyszczą ogromne złote kółka. Mogłabym przysiąc, że od piętnastu lat nikt takich nie nosi, a tu raz po raz napotykam dziewczęta z kołyszącymi się przy każdym ruchu złotymi okręgami błyskającymi między pasemkami włosów. Słońce zagrywa ostro, mimo że to jeszcze luty, nawet nie wiosna. Nie ma w sobie jeszcze tej oślepiającej majowej białości, która czasem śni mi się po nocach, a którą pamiętam z neapolitańskich peregrynacji dawno temu. 

Mojej towarzyszce jednak nie przeszkadza, zamknięte oczy chroni pod ogromnymi okularami przeciwsłonecznymi w brązowych oprawkach. Ale to tylko jedna strona medalu. Słońce, choć natarczywe, wciąż nie daje tyle ciepła, by wystarczyło do ogrzania wychłodzonych przedłużającą się zimą kości. Dziewczyna jest przezorna. Ma na sobie bluzę, na niej ramoneskę, a na wierzchu jeszcze futerko, które układa jej się miękko na ramionach. Wszystko w najczęściej występującym tutaj kolorze ubrań: czerni. Kolorze, który tak bardzo nie pasuje do błękitu bezchmurnego nieba nad nami, do bieli łopoczących żagli, do zimy, która tutaj jest wiosną. Tylko tutaj, nigdzie indziej, mężczyźni, których mijam na ulicy, są bardziej wielobarwni niż kobiety.  

A potem spacerujemy po Cagliari i niczego więcej do szczęścia mi nie potrzeba. Tylko tych prostych przyjemności, które chłonę łapczywie. Słońce, rozgrzane, wąskie uliczki, zapach morza niesiony z wiatrem, najlepsze pod słońcem lody, ściekające po palcach słodkimi strużkami, czas, którego nikt nie mierzy, który nie ucieka, który jest. A potem go nie będzie. Ale teraz jest - i tylko to się liczy. To chcę sobie przypomnieć i to chcę stąd wywieźć ponownie, pamiętać przez jakiś czas, by zwolnić, by rozkoszować się drobiazgami, by po prostu być. 

Powracam do znajomej melodii języka, do radosnych dźwięków, które wibrują na wargach i wdzięcznie rozlewają się w powietrzu. Z każdym dniem poczynam sobie coraz śmielej, nie odpuszczam, nie daję się złapać na przynętę angielskiego. Tutaj używam tylko włoskiego, buduję w głowie krągłe frazy, które potem z zachwytem wypowiadam. Przecież jesteśmy we Włoszech. 

Ale prawda jest taka, że jesteśmy i nie jesteśmy zarazem. Podążam za tą sprzecznością, która pozwala dostrzec więcej. A jednocześnie nie chcę tworzyć żadnych wzorów, formułować wniosków, ferować wyroków. Niczego tu nie zobaczę w całości, nie dotknę żadnego sensu, jestem tylko gościem na chwilę krótką jak mgnienie oka, mogę się tylko uśmiechać i patrzeć.

Zresztą: jak to uchwycić? Czym jest Sardynia? Gdzie jest naprawdę? Co ją od kontynentalnych Włoch oddziela, co różni? Przecież nie istnieje w ogóle taki konstrukt: Włochy. Każdy, kto był choć raz w dwóch jego zakątkach tak różnych jak na przykład Florencja i Neapol wie, że o podobieństwa czasem trudniej niż o różnice. 

Jesteśmy więc na Sardynii. Jemy sardyńskie potrawy, pijemy sardyńskie wino, wędrujemy po plażach, zwiedzamy nadmorskie kurorty i zapomniane miasteczka ukryte gdzieś w górach. Wsłuchuję się w rozmowy, które toczą się na ulicach. Im dalej w głąb wyspy, tym częściej włoski ustępuje bardziej ostremu i chrapliwemu sardyńskiemu. Chłonę go łapczywie, choć niewiele rozumiem, zaledwie pojedyncze słowa. 

A potem jedziemy do Carbonii i, dobry Boże, to chyba najdziwniejsza z naszych wycieczek. Jesteśmy tysiące kilometrów od domu i nagle jesteśmy znów w domu, bo na wyżynnym terenie wyrastają kopalniane zabudowania. Nieczynne szyby przywodzą na myśl tak dobrze znany krajobraz. A kiedy wchodzimy do małego modernistycznego kościółka na rynku w Carbonii, swojskość uderza ze zdwojoną siłą, bo oto w ołtarzu głównym stoi stateczna figury świętej Barbary, której opieki tutaj potrzebują tak samo jak na Górnym Śląsku. Jest pusto i bardzo cicho. Miasteczko umiera. Umiera, odkąd przestano wydobywać tu węgiel. Zostały wspomnienia, pamięć przeszłości i kilka szybów, wokół których spacerujemy niespiesznie.  

     

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz