Jestem człowiekiem morza, myślę sobie tuż po przebudzeniu,
wpatrując się przez szybę w ciężkie, stalowe chmury wiszące nad wejściem do
portu w Gdyni. Kiedyś tego nie wiedziałam, nie miałam przekonania, pociągały
mnie góry, pociągało morze. Teraz wybór jest oczywisty.
Jestem człowiekiem morza, bo nie ma nic lepszego niż stanąć
nad brzegiem wielkiej wody i wpatrywać się w horyzont. Słuchać jednostajnego
huku przelewających się fal. Pozwolić, by zagłuszyły wszystkie rozbiegane
myśli, by unicestwiły głosy i dźwięki dookoła. Nie ma nic. Tylko morze.
A kiedy myślę morze, myśli mi się Bałtyk. Szary, chmurny,
surowy. Zupełnie niekatalogowy. Taki wydaje mi się najprawdziwszy. Nie lubię
lazurowego fałszu Morza Śródziemnego. Pięknego wprawdzie, ale pozbawionego wyrazistości.
I zapachu. A Bałtyk pachnie intensywnie, nawet setki metrów od brzegu, w
mieście, wciska się ten zapach w nozdrza między budkami, w których sprzedają
ryby, gofry i piwo. Zapach silniejszy niż wszystko inne.
Doceniam fakt, że sezon jeszcze nie w pełni się zaczął, a i
pogoda jest zbyt kapryśna, by przyciągnąć tłumy turystów. Na półwyspie nastrój
niecierpliwego wyczekiwania. Ostatnie szlify, praca do późna, przygotowania na
nieunikniony najazd turystów. Jeszcze kilkanaście dni i wszystko dookoła będzie
wyglądać zupełnie inaczej. A teraz wciąż jest cicho, pusto, dziwnie. To
nieprawda, że turystyczne miasteczka mają swój urok po sezonie. Najpiękniejsze
jest w nich to, co niezmienne: plaża, morze, las, widoki. Reszta ma urok obwieszonego
starymi reklamami pustostanu. Albo wepchniętego w kąt strychu kartonu ze
świątecznymi ozdobami. W każdym turystycznym miejscu kumuluje się bylejakość
będąca najbardziej charakterystyczną cechą polskiej przestrzeni.
Spaceruję pustymi uliczkami i zastanawiam się czy mogłabym
tu zamieszkać. Tu – nad morzem. Gdziekolwiek. Nie myślę o żadnym konkretnym
miejscu. I nie wiem. Nie czuję się przywiązana do ziemi, nie mam w głowie
żadnego imperatywu, który nakazywałby mi mieszkanie na Śląsku przez całe życie.
Owszem, mówię często o przeszłości, o moich przodkach, o ich losach zamkniętych
na tych kilku kilometrach kwadratowych, które mam wokół siebie, o tym, jaka to
wartość mieszkać w jednym miejscu od ponad stu lat. Ale to wszystko tak
naprawdę rozgrywa się we mnie, nie w przestrzeni. Ci wszyscy ludzie żyją we
mnie i żyją o tyle, o ile użyczam im swojej uwagi i swojej pamięci. Więc równie
dobrze mogą żyć ze mną w jakimkolwiek innym miejscu.
Przywiązanie do ziemi, do przestrzeni, nadawanie istotności
danemu skrawkowi ziemi zawsze przynosi więcej złego niż dobrego. Sprawia ból i
cierpienie, bo ogranicza wybór. Zamyka. Usidla. Tym, co zatrzymuje mnie w danej
przestrzeni, są zawsze ludzie, nigdy miejsca. I nie wyobrażam sobie, żeby miejsce
miało być dla mnie kiedykolwiek ważniejsze niż ludzie. Dlatego nie rozumiem
małżeństw funkcjonujących na odległość, kredytów na mieszkanie przywiązujących
do danej przestrzeni na trzydzieści lat, ani sporów toczących się o strzęp
ziemi po dziadkach.
Więc tak – mogłabym mieszkać nad morzem. Mogłabym mieszkać
gdziekolwiek. A póki co mieszkam na Śląsku i nie ma to żadnego, najmniejszego
znaczenia.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz