Bernadeta Prandzioch | Dziennik

piątek, 16 czerwca 2017

Mieszkam na Śląsku, czyli gdziekolwiek

Jestem człowiekiem morza, myślę sobie tuż po przebudzeniu, wpatrując się przez szybę w ciężkie, stalowe chmury wiszące nad wejściem do portu w Gdyni. Kiedyś tego nie wiedziałam, nie miałam przekonania, pociągały mnie góry, pociągało morze. Teraz wybór jest oczywisty.

Jestem człowiekiem morza, bo nie ma nic lepszego niż stanąć nad brzegiem wielkiej wody i wpatrywać się w horyzont. Słuchać jednostajnego huku przelewających się fal. Pozwolić, by zagłuszyły wszystkie rozbiegane myśli, by unicestwiły głosy i dźwięki dookoła. Nie ma nic. Tylko morze.

A kiedy myślę morze, myśli mi się Bałtyk. Szary, chmurny, surowy. Zupełnie niekatalogowy. Taki wydaje mi się najprawdziwszy. Nie lubię lazurowego fałszu Morza Śródziemnego. Pięknego wprawdzie, ale pozbawionego wyrazistości. I zapachu. A Bałtyk pachnie intensywnie, nawet setki metrów od brzegu, w mieście, wciska się ten zapach w nozdrza między budkami, w których sprzedają ryby, gofry i piwo. Zapach silniejszy niż wszystko inne.

Doceniam fakt, że sezon jeszcze nie w pełni się zaczął, a i pogoda jest zbyt kapryśna, by przyciągnąć tłumy turystów. Na półwyspie nastrój niecierpliwego wyczekiwania. Ostatnie szlify, praca do późna, przygotowania na nieunikniony najazd turystów. Jeszcze kilkanaście dni i wszystko dookoła będzie wyglądać zupełnie inaczej. A teraz wciąż jest cicho, pusto, dziwnie. To nieprawda, że turystyczne miasteczka mają swój urok po sezonie. Najpiękniejsze jest w nich to, co niezmienne: plaża, morze, las, widoki. Reszta ma urok obwieszonego starymi reklamami pustostanu. Albo wepchniętego w kąt strychu kartonu ze świątecznymi ozdobami. W każdym turystycznym miejscu kumuluje się bylejakość będąca najbardziej charakterystyczną cechą polskiej przestrzeni.

Spaceruję pustymi uliczkami i zastanawiam się czy mogłabym tu zamieszkać. Tu – nad morzem. Gdziekolwiek. Nie myślę o żadnym konkretnym miejscu. I nie wiem. Nie czuję się przywiązana do ziemi, nie mam w głowie żadnego imperatywu, który nakazywałby mi mieszkanie na Śląsku przez całe życie. Owszem, mówię często o przeszłości, o moich przodkach, o ich losach zamkniętych na tych kilku kilometrach kwadratowych, które mam wokół siebie, o tym, jaka to wartość mieszkać w jednym miejscu od ponad stu lat. Ale to wszystko tak naprawdę rozgrywa się we mnie, nie w przestrzeni. Ci wszyscy ludzie żyją we mnie i żyją o tyle, o ile użyczam im swojej uwagi i swojej pamięci. Więc równie dobrze mogą żyć ze mną w jakimkolwiek innym miejscu.

Przywiązanie do ziemi, do przestrzeni, nadawanie istotności danemu skrawkowi ziemi zawsze przynosi więcej złego niż dobrego. Sprawia ból i cierpienie, bo ogranicza wybór. Zamyka. Usidla. Tym, co zatrzymuje mnie w danej przestrzeni, są zawsze ludzie, nigdy miejsca. I nie wyobrażam sobie, żeby miejsce miało być dla mnie kiedykolwiek ważniejsze niż ludzie. Dlatego nie rozumiem małżeństw funkcjonujących na odległość, kredytów na mieszkanie przywiązujących do danej przestrzeni na trzydzieści lat, ani sporów toczących się o strzęp ziemi po dziadkach.

Więc tak – mogłabym mieszkać nad morzem. Mogłabym mieszkać gdziekolwiek. A póki co mieszkam na Śląsku i nie ma to żadnego, najmniejszego znaczenia.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz