Bernadeta Prandzioch | Dziennik

piątek, 27 stycznia 2023

Franek

Najczęściej przedstawiam tu śląskie historie, które są częścią mojej rodzinnej opowieści. Ale w rzeczywistości jest ona znacznie szersza i znacznie bardziej skomplikowana. Dzisiejsza data sprawia, że myślę od rana o jednym z moich pradziadków, którego nie miałam szans poznać. 

Dziś mija 78. rocznica wyzwolenia obozu Auschwitz-Birkenau. Pradziadek Franciszek wyzwolenia nie doczekał. Miał na to naprawdę niewielkie szanse, bo do obozu trafił 30 lipca 1941. Mało kto przeżywał w Auschwitz kilka lat. Zatrzymano go w rodzinnym Parczewie za przynależność do polskiej organizacji konspiracyjnej, prawdopodobnie ZWZ, czyli późniejszej Armii Krajowej. Trafił do więzienia na Zamku w Lublinie, a stamtąd pociągiem wraz z 657 innymi więźniami przewieziono go 30 lipca do obozu Auschwitz. Jak opisał to jeden z ocalałych więźniów, do obozu dotarli późno w nocy. Umieszczono ich w piwnicach budowanego dopiero bloku, tam spędzili noc. Rano przed blokiem Effektenkammer dokonano ich rejestracji. Otrzymał wtedy czerwony trójkąt i kategorię P.Pole – więzień Polak Polityczny. Oraz numer: 19743.

Zmarł dokładnie osiem miesięcy później. 

Niemcy, zwłaszcza w okresie nazistowskim, mieli niezdrową obsesję dokumentowania absolutnie wszystkiego. Dzięki temu wiem, którego dnia (19 listopada 1941) robiono mu w obozie zdjęcie rentgenowskie (!) oraz że nie stwierdzono żadnych zmian w płucach (ohne Befund). Kolejne wykonano 9 marca 1942 – i znowu bez zmian. Jego nazwisko znalazło się też w księdze nowoprzybyłych więźniów z 30 lipca 1941 oraz w „Książce stanów dziennych”. Okrutny eufemizm, pod którym kryła się lista zmarłych więźniów. Zatem w „stanie” na dzień 30 marca 1942 odnotowano jego śmierć. Potem skrupulatnie odnotowano to także w księgach metrykalnych Auschwitz. Akt datowany jest na 4 kwietnia 1942 roku, a w księdze zgonów numeracja sięga już czterech tysięcy dwustu trzydziestu czterech. 

Zgon nastąpił 30. marca o godz. 16.30 w Auschwitz przy ulicy Kasernenstraβe. Przyczyna zgonu: Herzmuskelschwäche. Niewydolność mięśnia sercowego. Ponieważ lekarzem stwierdzającym śmierć był Friedrich Entress, obawiam się, że niewydolność mięśnia sercowego spowodowana była zastrzykiem fenolu. W końcu to on tę metodę uśmiercania więźniów wynalazł, a z biegiem czasu udoskonalił. SS-Hauptsturmführer Friedrich Entress sprawiedliwie zawisł 28 maja 1947 w więzieniu Landsberg po procesie  przed amerykańskim Trybunałem Wojskowym w Dachau.

Po Franciszku zostało kilka listów z Auschwitz. Prostych, okrutnie optymistycznych, bo tylko na to pozwalała obozowa cenzura. W dodatku pisanych przez osoby trzecie, bo przecież musiały być po niemiecku. Auch ich bin ganz gesund, zapewniał 14 lutego 1942 roku. W innym liście pisał: Ich danke dich für das Geld das zu mir schichst. Sugerował też, z którą panną powinien ożenić się jego brat Wacek. 

Listy były bezcenną pamiątką, ale stały się też – a właściwie ostatni z nich – pewnym przekleństwem. Ostatni list dotarł bowiem do prababci już po tym jak otrzymała akt zgonu z Auschwitz (i to nadany ponoć skądś indziej niż z Auschwitz). Niby na pewnym racjonalnym poziomie nie miało to żadnego znaczenia. Ale prababci dało cień nadziei, którego nigdy się nie wyzbyła, że może jednak pradziadek przeżył, że może uciekł, że może ktoś mu pomógł. Dziś wiadomo, że tak się nie stało. Ale dla niej ta maleńka wątpliwość była powodem, by do końca życia na niego czekać. Nigdy powtórnie nie wyszła za mąż. A przecież kiedy pradziadek Franek zginął, miała zaledwie trzydzieści lat, mniej niż ja teraz. Została sama z trójką dzieci. Mogę się domyślać, jak musiało być jej trudno. Zwłaszcza, że jako wdowa po członku ZWZ nie mogła liczyć na wsparcie państwa w czasach powojennych. Nigdy też nie opuściła domu w Parczewie, do końca zachowując ten sam adres, pod który mógł wrócić Franek. Pod koniec życia, kiedy pozostawanie na zimę w starym domu było już zbyt uciążliwe, zgadzała się zimować u jednego ze swoich dzieci. Ale każdej wiosny wracała do Parczewa. Wracała i czekała. 

Ale jej Franek nigdy nie wrócił.

środa, 6 kwietnia 2022

Zapiski z wojny (II)

Wojna – nawet dla nas, którzy w niej bezpośrednio nie uczestniczymy – oznacza powrót do plemienności. Proste podziały: swój – wróg. Nie ma w niej miejsca na niuanse. Nienawidzimy zbiorowo i zbiorowo się wzruszamy. Zbiorowo ściskamy kciuki albo zaciskamy pięści. Język również szybko się zaostrza. Po drugiej stronie zamiast „Rosjan” natychmiast pojawiają się „Ruscy”, a słowo to po polsku ma jednoznacznie negatywny wydźwięk. W tym jednym, prostym określeniu zamyka się naraz cała pogarda, wściekłość, poczucie krzywdy nagromadzone przez pokolenia. Jakby ktoś otworzył dawno zabliźnioną ranę – taką, o której nawet nie myśleliśmy, że może jeszcze kiedykolwiek zaboleć. 

Wojna zaczęła się wtedy, kiedy przyszli Ruscy, mawiała dziewięćdziesięcioletnia, śląska ciocia mojego taty. Najwięcej szkód wyrządzili Ruscy, mówiła moja wschodnia prababka, choć front przechodził przez jej dom dwa razy – najpierw szli Niemcy – którzy zamknęli jej męża w Auschwitz, z którego nigdy nie wrócił – a potem, w drugą stronę szli Ruscy. Ze Wschodu nigdy nie przyszło nic dobrego, słyszałam tyle razy. I nagle: jak przywrócony do życia tatuaż, te same słowa z powrotem krążą pod powierzchnią skóry. Patrzę na kolejne zdjęcia, filmy strasznych, niewybaczalnych zbrodni i sama nie wiem już czy emocje, które odczuwam są tylko moje czy zawiera się w nich cała genetycznie przechowana pamięć przodków.

czwartek, 17 marca 2022

Zapiski z wojny (I)

Przemyśl, poniedziałek

W McDonaldsie na stoliku w kącie zasnął młody mężczyzna. Wyprostowaną rękę położył na blacie, oparł na niej czoło i śpi. Nie mam pojęcia jak długo – ale kiedy patrzę na niego, przeczuwam, że chyba nikt nie miałby serca go budzić. Może więc śpi od dziesięciu minut, a może śpi tak od rana. Zmęczenie na jego twarzy widoczne jest nawet przez sen, to takie zmęczenie, które łatwo nie znika, któremu nie wystarcza kilka godzin drzemki. 

Mijam go, kiedy idę do łazienki. Tkwiąc w kolejce, przyglądam się Hindusce z jakiejś brytyjskiej organizacji humanitarnej, która stoi przed lustrem i nakłada makijaż, chociaż i bez niego wygląda olśniewająco. Fascynują mnie jej pewne ruchy i niezachwiana precyzja, z którą obrysowuje brwi i nakłada tusz na rzęsy pośród tego chaosu, w którym wszyscy się znaleźliśmy.

Wracając do stolika mijam trzech wysokich, złotowłosych Norwegów (wiem, że to Norwegowie, bo noszą odblaskowe kamizelki z napisem Norwegian Aid), dwóch starszych Sikhów w zielonych turbanach, uważnie studiujących menu na ekranie do zamówień, dwóch ratowników medycznych i jednego polskiego żołnierza. Oprócz tego dwie grupy siedzących przy stolikach Ukrainek z dziećmi, otoczonych kolorowymi barykadami walizek. 

Siadam na swoim miejscu i bezwiednie śledzę wzrokiem podjeżdżające auto z Belgii. Pół świata zjechało się do małego Maka w Przemyślu, myślę sobie. Ktoś puka w szybę – zerkam więc niżej. Na oko czteroletni maluch wpatruje się we mnie bez cienia uśmiechu, zaledwie z okruchem zaciekawienia. Odruch kazał mu zapukać, zaczepić, ale brakło już sił na dalszą zabawę. Patrzę mu w oczy i czuję żal. Zalewa mnie wściekła bezradność, beznadzieja i coś jeszcze, czego nawet nie potrafię nazwać. Zresztą odkąd wybuchła wojna bardzo często brakuje mi słów.  

Myślę sobie: nie powinno go tu być. Nie powinno być tu tego dziecka, które przeżyło już zbyt wiele jak na swój wiek. Nie powinno być tu mnie, powinnam siedzieć za biurkiem i pracować nad kolejnym projektem albo pisać nową powieść. Wszyscy powinniśmy być gdzieś indziej. Nie powinniśmy się spotkać. 

A jednak jesteśmy. W małym maku na końcu (znanego nam) świata.