Bernadeta Prandzioch | Dziennik

piątek, 26 lipca 2019

Zazdrość


Minęło południe, w powietrzu czuć nadciągającą falę rozleniwienia. Poddajemy się jej także i my, odrobinę już zmęczeni wędrowaniem po wąskich uliczkach miasta. Z przyjemnością wślizgujemy się do ciepłego wnętrza pasticcerii. Wydobywam z zakamarków umysłu zapomniane słowa, odpowiadając na liczne pytania, padające ze strony uśmiechniętej sprzedawczyni. We Włoszech wszyscy mają słów w nadmiarze, więc żadnej sprawy nie da się załatwić w kilku zdaniach. Nawet błahy zakup kawy i pączków rozrasta się do rozmiarów poważnej transakcji, która musi być ustalona w najmniejszych detalach.

W końcu siadamy przy stoliku w głębi sali, gorąca kawa przyjemnie rozgrzewa nas od środka. Za oknem wiosna, ale chłód wciąż jeszcze zupełnie nie odpuścił. To ten dziwny stan zaklinania rzeczywistości, kiedy wkładamy na siebie mniej niż powinniśmy, rozgrzani obietnicą z nieokreślonej przyszłości. Już za chwilę, niedługo, będzie naprawdę ciepło.

Milczymy, chłonąc atmosferę wokół. Przysłuchuję się rozmowom przy kontuarze, uśmiecham się, obserwując dobrotliwe rozbawienie stojącego za kasą mężczyzny. W pasticcerii mimo pozornego chaosu wszystko ma swój porządek. Kobiety swoimi ciepłymi, delikatnymi dłońmi nakładają do papierowych torebek pieczywo i ciastka. Kilkoma sprawnymi ruchami pakują ciastka w cieniutki pergamin. Ale to dopiero połowa drogi. 

Stamtąd każdy klient wędruje do drugiej lady, naprzeciwko, za którą siedzi mężczyzna o obfitych kształtach. Nie mógłby być inny. Chudy i twardy nie pasowałby do tego miejsca. Ale ten za ladą jest idealny. Miękki i ciepły jak drożdżowe ciasto. Chciałoby się dotknąć jego dłoni, zanurzyć palce w jego wielkim ciele. Trzeba jednak powściągnąć pragnienie i odpowiedzieć na wiszące w powietrzu pytanie. Trzeba wyjaśnić, co znajduje się w każdej z paczuszek. Ile bułek tłoczy się w pękatej torebce, na ile kawałków ciasta z kremem się skusiliśmy, ile croissantów zapakowano nam w papier. To jak spowiedź. Pełne skruchy przyznanie się do kulinarnych przewin. Ale niosące ukojenie – przecież ogromny strażnik za kontuarem nie wypomni nam żadnego ciastka, żadnej zbędnej kalorii. On dobrze wie jak to jest. Rozumie. Dlatego nie sprawdza. Ufa bezgranicznie naszemu wyznaniu grzechów. Nie zagląda do torebek, nie upewnia się, czy w środku nie znajduje się pięć, a nie cztery croissanty. Ufamy sobie wzajemnie i potwierdzamy to, patrząc sobie w oczy. A potem każdy odchodzi, rozgrzeszony.

Zajadam słodkiego pączka, pochłonięta oblepiającą mnie na zewnątrz i w środku słodyczą, kiedy cichutki dzwoneczek zwiastuje pojawienie się nowych gości. Szczupła kobieta o kasztanowych włosach wsuwa się do środka, pchając przed sobą ciężki wózek. Na twarzy siedzącego na nim mężczyzny maluje się uśmiech, kiedy tylko przekracza próg pasticcerii. Pracownicy witają się z nim wylewnie, małżeństwo musi często tu zaglądać. Kobieta parkuje wózek przy ostatnim stoliku pod ścianą i podchodzi do kontuaru złożyć zamówienie. Po chwili między parą pojawiają się talerzyki z pączkami (w końcu dziś giovedì grasso!), dwa kieliszki i butelka czerwonego wina.

A. nie odzywa się, ja również milczę, ale wpatrujemy się w nich jak urzeczeni. Są oboje u progu starości, mają twarze poorane zmarszczkami, ale oczy… Oczy pozostały młode. Zazdroszczę im tej iskierki, zazdroszczę na zapas, bo chciałabym ją donieść do własnej starości, a przecież nie wiem, czy mi się to uda.

I myślę sobie, patrząc na nich, że niczego więcej nie trzeba: tylko tak właśnie żyć, by za trzydzieści lat wciąż z uśmiechem siadać we dwoje przy stoliku, nie widzieć świata poza sobą nawzajem. I śmiało opróżniać butelkę wina, chociaż ledwo minęło południe. Tylko tyle – więcej nic.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz