Zauważam go, kiedy obchodzę
lapidarium od tyłu. Stoi przy drodze i przygląda nam się uważnie. Czekam w
napięciu, co nastąpi, podczas tylu wojaży po przesiedlonych terenach Górnego
Śląska jeszcze nic nas dobrego nie spotkało ze strony mieszkańców. W najlepszym
wypadku są niechętne spojrzenia, w najgorszym – straszenie i grożenie. Mam
ochotę umknąć jak najszybciej do samochodu.
Wtedy mężczyzna rzuca w
przestrzeń swoje „dzień dobry”. Odpowiadamy, nie wiedząc jeszcze, co nastąpi
dalej. Czy było to zaproszenie rozmowy czy zaczepka.
Jednak zaproszenie. Pada
stwierdzenie, że przyjechaliśmy z daleka. Potwierdzamy, wyjaśniamy, że bywamy w
okolicy regularnie. Chwalimy, że trzy lata temu był jeszcze tylko
nieuporządkowany teren starego ewangelickiego cmentarza, a dziś jest
lapidarium. To już coś. Mężczyzna się ożywia, poczuł się dowartościowany.
Opowiada o tym jak uprzątnęli teren, jak zrobili lapidarium. Że teraz na
Zaduszki ksiądz zawsze zachodzi tu z procesją. Że mówi, że nic nie szkodzi, że
to ewangelicy, pomodlić się można. Wspomina, że tych nagrobków jest jeszcze
więcej, w chaszczach na terenie dawnego placu kościelnego. Kościoła
ewangelickiego już nie ma, runął w latach siedemdziesiątych. Grobów poszukamy,
ale nie dzisiaj, dzisiaj jesteśmy tu tylko przejazdem, goni nas czas.
Mężczyzna wyraźnie nie chce
pozwolić nam odjechać, szuka w pamięci czegokolwiek, co mógłby nam opowiedzieć.
Wspomina jak wyglądał kiedyś cmentarz. Musiał go dobrze zapamiętać, w końcu
patrzył na niego codziennie – jego gospodarstwo stoi naprzeciwko. Opisuje mur i
kute zdobienia, a ja mam dreszcze. Jakby ktoś ożywiał rzeczywistość, którą znam
tylko ze zdjęć i pocztówek. Mówi, że mur zniknął jednej nocy, jeszcze za
Breżniewa. Przyjechali, rozebrali i zapakowali na samochody. I już go nie było.
Tak samo nagrobki. Co lepsze, granitowe, pokradzione. Wywozili kamieniarze,
mówi. Potem je przerabiali. Tutaj też takie są, na cmentarzu, rzuca
nieopatrznie mój mąż. Mężczyzna się obrusza i zaprzecza. U nas nie ma, u nas
takich nie ma. Milczę, choć je widziałam. Niemal wszystkie nagrobki na katolickim
cmentarzu osób, które zmarły w ’45 i ’46 zdobią poniemieckie, ewangelickie
krzyże. Napisy starte i naniesione na nowo, często z błędami, nierówno.
Cmentarny recykling. Milczę, bo to teraz nieważne. Mężczyzna ma swoją prawdę,
my swoją.
Wybacza nam niezręczność i wraca
do swoich opowieści. Czasem jeszcze tu przyjeżdżają, mówi. Na cmentarz i
zobaczyć domy. Był tu taki jeden w zeszłym roku. Na rowerze przyjechał. Zatrzymał
się gdzieś w Głuchołazach. Trochę rozmawialiśmy. Mówił trochę po polsku, tośmy
trochę pogadali, no bardziej na migi, ale jakoś dało radę. Milknie, a ja ich
widzę. Obu. I wiem, że dla obu musiało to być trudne. Będziemy już jechać,
zaczyna mój mąż, chyba po raz trzeci. Ale mężczyzna udaje, że go nie słyszy. Tutaj,
u mnie przy domu, odkopali w zeszłym roku groby, mówi z pozoru obojętnie, a na
nas robi to spodziewane wrażenie. Zastygamy w napięciu. Razem byli pochowani, ciągnie
dalej, przenieśli ich stąd, gdzieś po Wrocław. Żołnierze, domyślamy się. Resztę
doczytamy później. Siedemdziesięciu niemieckich żołnierzy w zbiorowej mogile. W
tym łowczy w dobrach Plessów w Pszczynie. Przeniesieni na cmentarz wojenny w
Nadolicach.
Mam ochotę zapytać tego mężczyznę
o tak wiele różnych rzeczy. O to czy wciąż się boi, że wrócą Niemcy i zabiorą
mu dom. O to dlaczego wszędzie wokół jest tak strasznie: brudno, chaotycznie,
odpada tynk, chwieją się okiennice. Dlaczego. To pytanie jest ze mną od trzech
lat, odkąd tu przyjeżdżamy.
Ale nie pytam. Wiem, że odpowiedź
i tak nie będzie prawdziwa. W końcu wsiadamy do auta, życzymy sobie miłego dnia
i odjeżdżamy. A mężczyzna patrzy, dopóki nie znikniemy za zakrętem.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz