Bernadeta Prandzioch | Dziennik

sobota, 1 kwietnia 2017

Nic nie szkodzi, że to ewangelicy

Zauważam go, kiedy obchodzę lapidarium od tyłu. Stoi przy drodze i przygląda nam się uważnie. Czekam w napięciu, co nastąpi, podczas tylu wojaży po przesiedlonych terenach Górnego Śląska jeszcze nic nas dobrego nie spotkało ze strony mieszkańców. W najlepszym wypadku są niechętne spojrzenia, w najgorszym – straszenie i grożenie. Mam ochotę umknąć jak najszybciej do samochodu.

Wtedy mężczyzna rzuca w przestrzeń swoje „dzień dobry”. Odpowiadamy, nie wiedząc jeszcze, co nastąpi dalej. Czy było to zaproszenie rozmowy czy zaczepka.

Jednak zaproszenie. Pada stwierdzenie, że przyjechaliśmy z daleka. Potwierdzamy, wyjaśniamy, że bywamy w okolicy regularnie. Chwalimy, że trzy lata temu był jeszcze tylko nieuporządkowany teren starego ewangelickiego cmentarza, a dziś jest lapidarium. To już coś. Mężczyzna się ożywia, poczuł się dowartościowany. Opowiada o tym jak uprzątnęli teren, jak zrobili lapidarium. Że teraz na Zaduszki ksiądz zawsze zachodzi tu z procesją. Że mówi, że nic nie szkodzi, że to ewangelicy, pomodlić się można. Wspomina, że tych nagrobków jest jeszcze więcej, w chaszczach na terenie dawnego placu kościelnego. Kościoła ewangelickiego już nie ma, runął w latach siedemdziesiątych. Grobów poszukamy, ale nie dzisiaj, dzisiaj jesteśmy tu tylko przejazdem, goni nas czas.

Mężczyzna wyraźnie nie chce pozwolić nam odjechać, szuka w pamięci czegokolwiek, co mógłby nam opowiedzieć. Wspomina jak wyglądał kiedyś cmentarz. Musiał go dobrze zapamiętać, w końcu patrzył na niego codziennie – jego gospodarstwo stoi naprzeciwko. Opisuje mur i kute zdobienia, a ja mam dreszcze. Jakby ktoś ożywiał rzeczywistość, którą znam tylko ze zdjęć i pocztówek. Mówi, że mur zniknął jednej nocy, jeszcze za Breżniewa. Przyjechali, rozebrali i zapakowali na samochody. I już go nie było. Tak samo nagrobki. Co lepsze, granitowe, pokradzione. Wywozili kamieniarze, mówi. Potem je przerabiali. Tutaj też takie są, na cmentarzu, rzuca nieopatrznie mój mąż. Mężczyzna się obrusza i zaprzecza. U nas nie ma, u nas takich nie ma. Milczę, choć je widziałam. Niemal wszystkie nagrobki na katolickim cmentarzu osób, które zmarły w ’45 i ’46 zdobią poniemieckie, ewangelickie krzyże. Napisy starte i naniesione na nowo, często z błędami, nierówno. Cmentarny recykling. Milczę, bo to teraz nieważne. Mężczyzna ma swoją prawdę, my swoją.

Wybacza nam niezręczność i wraca do swoich opowieści. Czasem jeszcze tu przyjeżdżają, mówi. Na cmentarz i zobaczyć domy. Był tu taki jeden w zeszłym roku. Na rowerze przyjechał. Zatrzymał się gdzieś w Głuchołazach. Trochę rozmawialiśmy. Mówił trochę po polsku, tośmy trochę pogadali, no bardziej na migi, ale jakoś dało radę. Milknie, a ja ich widzę. Obu. I wiem, że dla obu musiało to być trudne. Będziemy już jechać, zaczyna mój mąż, chyba po raz trzeci. Ale mężczyzna udaje, że go nie słyszy. Tutaj, u mnie przy domu, odkopali w zeszłym roku groby, mówi z pozoru obojętnie, a na nas robi to spodziewane wrażenie. Zastygamy w napięciu. Razem byli pochowani, ciągnie dalej, przenieśli ich stąd, gdzieś po Wrocław. Żołnierze, domyślamy się. Resztę doczytamy później. Siedemdziesięciu niemieckich żołnierzy w zbiorowej mogile. W tym łowczy w dobrach Plessów w Pszczynie. Przeniesieni na cmentarz wojenny w Nadolicach.

Mam ochotę zapytać tego mężczyznę o tak wiele różnych rzeczy. O to czy wciąż się boi, że wrócą Niemcy i zabiorą mu dom. O to dlaczego wszędzie wokół jest tak strasznie: brudno, chaotycznie, odpada tynk, chwieją się okiennice. Dlaczego. To pytanie jest ze mną od trzech lat, odkąd tu przyjeżdżamy. 

Ale nie pytam. Wiem, że odpowiedź i tak nie będzie prawdziwa. W końcu wsiadamy do auta, życzymy sobie miłego dnia i odjeżdżamy. A mężczyzna patrzy, dopóki nie znikniemy za zakrętem. 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz