W Vete-Katten przypominam sobie, jak bardzo lubię kawiarnie.
Te prawdziwe, takie, jakich w Polsce nie ma w ogóle – zjadł je poprzedni
ustrój, a potem, mimo że mogłyby, nie wróciły do łask, bo ludzie zapomnieli
jaka to przyjemność: siedzieć przy kawiarnianym stoliku. Więc nie ma ich w
Polsce, w Polsce są tylko modne hipsterskie kawiarnie, w których pija się flat
white’y, dripy, chemexy i aeropressy i pochłania się wegańskie tarty, które zdecydowanie zbyt często smakują jak rozmokła pilśniowa płyta. A w Sztokholmie kawiarnie są, tak jak są w całej Szwecji, i
jak są w Austrii, i na Węgrzech.
I w tych prawdziwych kawiarniach od rana do
wieczora przesiadują ludzie w każdym wieku; są starsze panie szczebiocące nad
porcelanowymi talerzykami ze słodkimi bułeczkami cynamonowymi; są pary, które
niewiele do siebie mówią, ale stykają się kolanami pod malutkimi stolikami; są
ojcowie z maluchami w wózkach albo w nosidełkach, popijający kawę między jedną
a drugą łyżeczką posiłku, który trafia do gaworzących buzi; są nastolatki,
niektóre ledwie przekraczające granicę owych nastu lat, grupowo i w skupieniu
pochylone nad ekranikiem telefonu albo niechętnie wyjmujące z plecaka książki z
zadaniami, które czekają na odrobienie. Poza nimi – w ich nieszczęsnym
położeniu – nikt tutaj nie pracuje. Nie ma otwartych laptopów, dzwoniących telefonów
ani sprzyjającej skupieniu ambientowej muzyki. Żadna elektronika nie
zmieściłaby się na tych okrągłych marmurowych blatach nieco jedynie większych
od obiadowego talerza. I dobrze. Zamiast tego jest gwar rozmów, atmosfera
rozleniwienia i kręcące w nosie aromaty świeżej kawy i słodkich, maślanych
ciastek.
Odpoczywam, patrząc na ten radosny chaos wokół mnie.
Odpoczywam, zajadając kolejne ciastko pachnące kardamonem, świętami i czymś
przyjaźnie bezpiecznym. Odpoczywam, popijając kolejną filiżankę kawy. Zwykłej
kawy z przelewowego ekspresu – takiej domowej, codziennej, bez fajerwerków i
odpowiedniej kwasowości. Odpoczywam, oddzielona ogromnymi oknami od chłodu i
zapadającego zmierzchu.
Mężczyzna, który wchodzi do kawiarni, od razu przykuwa
uwagę. A w zasadzie robi to za niego świadomie dobrany szalik o intensywnie
ceglastym odcieniu. Tylko tyle – reszta to do bólu poprawny zestaw starszego
pana, grubo po sześćdziesiątce – a więc szarozielona kurtka, kraciasta koszula,
ciemnozielona welurowa kamizelka, jasne chinosy i brązowe, skórzane buty. Tylko
ten szalik wybija z rytmu. Kłóci się. Nie daje spokoju. Gdyby nie ten szalik,
może bym go przeoczyła, a tak – wodzę za nim wzrokiem, ciekawa, po co
przyszedł, czy na kogoś czeka, z kim się tu spotka.
Widzę więc, jak podchodzi do kontuaru, aby złożyć
zamówienie. Widzę, jak podąża do wolnego stolika ze smukłym kieliszkiem
szampana w dłoni. Jak zdejmuje kurtkę i ceglasty szalik. Jak stawia przed sobą
kieliszek opada na miękkie siedzenie. Przypatruję się jego rysom twarzy. Nie
jest smutny, raczej melancholijny. Gdyby był smutny nie zamówiłby pewnie
kieliszka szampana w gwarnej kawiarni, ale poszedłby do pubu upić się stanowczo
i do samego końca. Zamiast tego sączy swojego szampana, zapatrzony nieobecnym
wzrokiem w coś, czego nie mogę dostrzec ani ja, ani nikt wokół, ale on to
widzi, widzi to wyraźnie i mocno, i właśnie z tego powodu ten szampan, ta
melancholia, to wszystko.
I nie ma żadnej puenty, bo w życiu zdarzają się one
niezmiernie rzadko. Jest zamiast tego zwyczajna kolej rzeczy: jego pusty
kieliszek, moja pusta filiżanka. A potem się rozchodzimy, każdy w swoją stronę,
po tym jak nigdy się nie spotkaliśmy.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz