Bernadeta Prandzioch | Dziennik

wtorek, 27 listopada 2018

O kawiarniach, których nie ma


W Vete-Katten przypominam sobie, jak bardzo lubię kawiarnie. Te prawdziwe, takie, jakich w Polsce nie ma w ogóle – zjadł je poprzedni ustrój, a potem, mimo że mogłyby, nie wróciły do łask, bo ludzie zapomnieli jaka to przyjemność: siedzieć przy kawiarnianym stoliku. Więc nie ma ich w Polsce, w Polsce są tylko modne hipsterskie kawiarnie, w których pija się flat white’y, dripy, chemexy i aeropressy i pochłania się wegańskie tarty, które zdecydowanie zbyt często smakują jak rozmokła pilśniowa płyta. A w Sztokholmie kawiarnie są, tak jak są w całej Szwecji, i jak są w Austrii, i na Węgrzech. 

I w tych prawdziwych kawiarniach od rana do wieczora przesiadują ludzie w każdym wieku; są starsze panie szczebiocące nad porcelanowymi talerzykami ze słodkimi bułeczkami cynamonowymi; są pary, które niewiele do siebie mówią, ale stykają się kolanami pod malutkimi stolikami; są ojcowie z maluchami w wózkach albo w nosidełkach, popijający kawę między jedną a drugą łyżeczką posiłku, który trafia do gaworzących buzi; są nastolatki, niektóre ledwie przekraczające granicę owych nastu lat, grupowo i w skupieniu pochylone nad ekranikiem telefonu albo niechętnie wyjmujące z plecaka książki z zadaniami, które czekają na odrobienie. Poza nimi – w ich nieszczęsnym położeniu – nikt tutaj nie pracuje. Nie ma otwartych laptopów, dzwoniących telefonów ani sprzyjającej skupieniu ambientowej muzyki. Żadna elektronika nie zmieściłaby się na tych okrągłych marmurowych blatach nieco jedynie większych od obiadowego talerza. I dobrze. Zamiast tego jest gwar rozmów, atmosfera rozleniwienia i kręcące w nosie aromaty świeżej kawy i słodkich, maślanych ciastek.

Odpoczywam, patrząc na ten radosny chaos wokół mnie. Odpoczywam, zajadając kolejne ciastko pachnące kardamonem, świętami i czymś przyjaźnie bezpiecznym. Odpoczywam, popijając kolejną filiżankę kawy. Zwykłej kawy z przelewowego ekspresu – takiej domowej, codziennej, bez fajerwerków i odpowiedniej kwasowości. Odpoczywam, oddzielona ogromnymi oknami od chłodu i zapadającego zmierzchu.

Mężczyzna, który wchodzi do kawiarni, od razu przykuwa uwagę. A w zasadzie robi to za niego świadomie dobrany szalik o intensywnie ceglastym odcieniu. Tylko tyle – reszta to do bólu poprawny zestaw starszego pana, grubo po sześćdziesiątce – a więc szarozielona kurtka, kraciasta koszula, ciemnozielona welurowa kamizelka, jasne chinosy i brązowe, skórzane buty. Tylko ten szalik wybija z rytmu. Kłóci się. Nie daje spokoju. Gdyby nie ten szalik, może bym go przeoczyła, a tak – wodzę za nim wzrokiem, ciekawa, po co przyszedł, czy na kogoś czeka, z kim się tu spotka.

Widzę więc, jak podchodzi do kontuaru, aby złożyć zamówienie. Widzę, jak podąża do wolnego stolika ze smukłym kieliszkiem szampana w dłoni. Jak zdejmuje kurtkę i ceglasty szalik. Jak stawia przed sobą kieliszek opada na miękkie siedzenie. Przypatruję się jego rysom twarzy. Nie jest smutny, raczej melancholijny. Gdyby był smutny nie zamówiłby pewnie kieliszka szampana w gwarnej kawiarni, ale poszedłby do pubu upić się stanowczo i do samego końca. Zamiast tego sączy swojego szampana, zapatrzony nieobecnym wzrokiem w coś, czego nie mogę dostrzec ani ja, ani nikt wokół, ale on to widzi, widzi to wyraźnie i mocno, i właśnie z tego powodu ten szampan, ta melancholia, to wszystko.

I nie ma żadnej puenty, bo w życiu zdarzają się one niezmiernie rzadko. Jest zamiast tego zwyczajna kolej rzeczy: jego pusty kieliszek, moja pusta filiżanka. A potem się rozchodzimy, każdy w swoją stronę, po tym jak nigdy się nie spotkaliśmy.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz