Było ich pięciu braci. Johann, Joseph, Anton, Karl i Michael. Karl Waleczek na wojnę nie
poszedł – jego fach okazał się zbyt przydatny, by odrywać go od pracy. Tramwaje
między Kattowitz OS a Beuthen OS musiały jeździć cały czas, nie mogły pozwolić
sobie na przestój, nawet wtedy. Zresztą wojna toczyła się daleko, dlaczego więc
miałaby ingerować w rozkład jazdy tramwaju do Beuthen OS. Karl wychodził więc
codziennie ze swojego mieszkania na Moltkestraße 85 w Kattowitz i szedł do pracy. W
tym czasie jego bracia próbowali nie dać się zabić, uwięzieni gdzieś na froncie
Wielkiej Wojny. Anton miał więcej szczęścia: oddał w ofierze tylko jedną nogę.
Niewiele za cenę biletu powrotnego. Joseph szczęścia miał mniej, bo w
rodzeństwie nigdy niczego nie ma po równo, i za ojczyznę – swoją, cudzą,
ukochaną, znienawidzoną, kto to dzisiaj wie? – oddał życie.
Odtąd było ich czterech. I jedna noga mniej.
Karl wciąż codziennie wychodził do pracy, choć po paru latach
przestał być Karlem, a stał się Karolem. I nie wychodził już z kamienicy przy
Moltkestraße – odtąd patronował mu Mickiewicz, mimo że zatrzaskiwał za sobą
wciąż te same drzwi, wokół których odłaził ten sam tynk. Tyle że teraz jeździł
tramwajem z Katowic do Piekar, wciąż przez Beuthen OS, ale tam nikt już nie
wsiadał, ani nie wysiadał, bo tramwaje plombowano podczas przejazdu przez obce
naraz ziemie. A potem Karol, już nie Karl, tylko Karol, ożenił się z Klarą Świergot,
która był już odtąd Klarą Waleczek, i Klara zamieszkała z nim w niewielkiej
suterenie na Mickiewicza 108, w Katowicach. I jeździł Karol z Klarą w
odwiedziny do jej sióstr, do Gleiwitz OS, bo tam mieszkały. I za każdym razem
kontrola, papiery, cel wizyty, te same nudne procedury, choć przecież parę lat
wcześniej jeździł do Gleiwitz OS kiedy tylko chciał i nikt go o powody żadne
nie pytał.
A potem znów przyszedł taki dzień, w którym Karol wychodząc z domu
stał się na powrót Karlem, znów mieszkał przy Moltkestraße 85 i
znów szedł do swojej pracy, bo tramwaje musiały jeździć bez przerw, zresztą
wtedy już wszyscy byli jakby bardziej przygotowani; już to przećwiczyli. Znowu
wojna.
Anton również został w domu, bez nogi nie nadawał się na front.
Ale Michael miał dwie zdrowe ręce i dwie zdrowe nogi – mógł więc ruszyć bez
ociągania w objęcia wojny. A ta postanowiła już go z tych objęć nie wypuścić.
Odtąd było ich trzech. I jedna noga mniej.
A potem – choć wydaje się to przecież nieprawdopodobne, Karl
znów stał się Karolem, i jako Karol Waleczek dożył swoich dni w domu przy
Gliwickiej 169. Chociaż od 1910 roku nie wyprowadził się ani razu. To ojczyzna
bezustannie wprowadzała i wyprowadzała się z jego życia, zabierając przy okazji
ukochanych braci. Klarze zabrała też siostry, które w 1945 wyjechały – jedna do
Berlina, druga jeszcze dalej na zachód Niemiec.
O wojnie, ani tej pierwszej, ani drugiej, Karol wiele nie
mówił. Zresztą: w ogóle wiele nie mówił. Miał szczęście? Dwa razy ominął go
rozwścieczony żelazny potwór pochłaniający miliony ofiar. Ale czy to na pewno
szczęście?
Chcę wierzyć, że tak, bo inaczej nie mogłabym tego
wszystkiego pisać. Gdyby te pieprzone tramwaje nie były tak ważne dla porządku
wszechświata, Karol z pewnością poszedłby na wojnę. Pierwszą albo drugą, albo
nawet na obie. A wtedy w mieszkaniu przy Moltkestraße 85 nie urodziłaby się w 1941
roku moja babcia. I nic nie byłoby tak samo. Ale nie wiem. Zupełnie nie wiem.
Dziś myślę przede wszystkim o tej pierwszej, Wielkiej
Wojnie, która takim strasznym cieniem położyła się na całej Europie. Myślę o
Josephie Waleczku i wielu, wielu jemu podobnych. O tej wojnie, o której w
Polsce mówi się niewiele, samymi pustymi sloganami. Minęło sto lat, a przecież
ta wojna jest w jakiś sposób wciąż żywa, wciąż obecna w przestrzeni, wciąż
ustawia optykę myślenia. Na Górnym Śląsku nie brakuje pomników upamiętniających
poległych w latach 1914-1918. Choć najpierw intensywne starania w tym zakresie
podejmowała Armia Czerwona, a potem przesiedlona na Ziemie Odzyskane ludność,
to jednak nie wszystkie pomniki udało się zniszczyć albo przerobić na obeliski
upamiętniające tysiąclecie chrztu Polski, Sybiraków albo Orlęta Lwowskie.
Trochę ich pozostało. W niektórych miejscach towarzyszą im
dołożone kilkanaście lat później tablice z nazwiskami poległych w drugiej
wojnie światowej. Te listy są zawsze okrutnie długie, a co najgorsze –
powtarzalne. Jedna wojna zabierała ojców, druga synów. Starszych i młodszych
braci.
W takich miejscach warto też zajrzeć na cmentarz. Kiedy
jesteśmy akurat na nieprzesiedlonej części Górnego Śląska, często znajdujemy
wtedy nagrobki żon i matek. Żyjących długie, długie lata w samotności. Matek,
które pochowały synów. Wdów, które rozstały się z mężami często zaledwie kilka
lat po ślubie. Na tym przesiedlonym Śląsku częstszy jest widok odwrotny. Nagrobki
poległych ojców i synów – jak w Ziębicach, gdzie na cmentarzu trafiłam na
nagrobek Rudolfa Junga, burmistrza ówczesnego Münsterbergu, który w czasie
Wielkiej Wojny pochował czterech synów. Sam Wielką Wojnę przeżył, będąc na
froncie, i zmarł dopiero w 1930 roku, dożywszy 76 lat. A obok puste miejsce,
nigdy nie wypełnione, czekające na inskrypcję dotyczącą żony i matki. Te żony i
matki w 1945 wyjeżdżały, często wbrew swojej woli, i zostawał po nich tylko ten
pusty kawałek granitu.
Ale nie chodzi tu przecież tylko o Śląsk. Najmniej tym razem
chodzi o Śląsk, a raczej o jakąś uniwersalną, chociaż wciąż wymykającą się
prawdę. Te same pomniki poległych w Wielkiej Wojnie znaczą swoim piętnem miasta
i wsie w całej Europie. Nigdy nie potrafię przejść obok nich obojętnie.
Wszystkie w jakiś przedziwny sposób we mnie pozostają. Londyn, Edynburg,
Kinghorn, Porto, Ponta Delgada, Wiedeń, Grinzing, Falkenstein, Ziębice,
Prudnik, Biała…
„W spojrzeniu wstecz fronty stapiają się ze sobą –
przeciwnicy zdają się być osaczani przez wspólne niebezpieczeństwa, silniejsze
niż wola dowódcy i odwaga jednostki: materiał jest zbyt potężny, nawet ziemia
staje się wulkaniczna, a ogień zagraża już zniszczeniem nie tej czy innej
jednostki, lecz zarówno przyjaciela, jak i wroga. Wówczas, kiedy wciskaliśmy
się w leje, wydawało nam się, że człowiek jest silniejszy niż materiał. Okazało
się to złudne” – mówił Ernst Jünger, wojownik stalowych burz, 24
czerwca 1979 pod Verdun, zaproszony na uroczystości upamiętniające ofiary
Wielkiej Bitwy.
I dalej: „Człowiek niewiele uczy się od historii – w przeciwnym
razie los oszczędziłby nam drugiej wojny światowej, podobnie jak niektórych
innych zdarzeń. (…) Kiedy rozmyślamy o konfliktach, które nas trapią, nasuwa
się pytanie: czyż nie powinniśmy, odtąd w skali globalnej, zaczynać od tego
samego miejsca, do którego zmierzaliśmy okrężnymi drogami i do którego wiodło
nas tyle ofiar?”
Pomyślcie o nich dzisiaj. Chwała wojownikom bez względu na
to, za jaką sprawę polegli, jak to mawiał Książę Piechoty.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz