Bernadeta Prandzioch | Dziennik

niedziela, 11 listopada 2018

Pięciu braci i Wielka Wojna


Było ich pięciu braci. Johann, Joseph, Anton, Karl i Michael. Karl Waleczek na wojnę nie poszedł – jego fach okazał się zbyt przydatny, by odrywać go od pracy. Tramwaje między Kattowitz OS a Beuthen OS musiały jeździć cały czas, nie mogły pozwolić sobie na przestój, nawet wtedy. Zresztą wojna toczyła się daleko, dlaczego więc miałaby ingerować w rozkład jazdy tramwaju do Beuthen OS. Karl wychodził więc codziennie ze swojego mieszkania na Moltkestraße 85 w Kattowitz i szedł do pracy. W tym czasie jego bracia próbowali nie dać się zabić, uwięzieni gdzieś na froncie Wielkiej Wojny. Anton miał więcej szczęścia: oddał w ofierze tylko jedną nogę. Niewiele za cenę biletu powrotnego. Joseph szczęścia miał mniej, bo w rodzeństwie nigdy niczego nie ma po równo, i za ojczyznę – swoją, cudzą, ukochaną, znienawidzoną, kto to dzisiaj wie? – oddał życie.

Odtąd było ich czterech. I jedna noga mniej.

Karl wciąż codziennie wychodził do pracy, choć po paru latach przestał być Karlem, a stał się Karolem. I nie wychodził już z kamienicy przy Moltkestraße – odtąd patronował mu Mickiewicz, mimo że zatrzaskiwał za sobą wciąż te same drzwi, wokół których odłaził ten sam tynk. Tyle że teraz jeździł tramwajem z Katowic do Piekar, wciąż przez Beuthen OS, ale tam nikt już nie wsiadał, ani nie wysiadał, bo tramwaje plombowano podczas przejazdu przez obce naraz ziemie. A potem Karol, już nie Karl, tylko Karol, ożenił się z Klarą Świergot, która był już odtąd Klarą Waleczek, i Klara zamieszkała z nim w niewielkiej suterenie na Mickiewicza 108, w Katowicach. I jeździł Karol z Klarą w odwiedziny do jej sióstr, do Gleiwitz OS, bo tam mieszkały. I za każdym razem kontrola, papiery, cel wizyty, te same nudne procedury, choć przecież parę lat wcześniej jeździł do Gleiwitz OS kiedy tylko chciał i nikt go o powody żadne nie pytał.

A potem znów przyszedł taki dzień, w którym Karol wychodząc z domu stał się na powrót Karlem, znów mieszkał przy Moltkestraße 85 i znów szedł do swojej pracy, bo tramwaje musiały jeździć bez przerw, zresztą wtedy już wszyscy byli jakby bardziej przygotowani; już to przećwiczyli. Znowu wojna.

Anton również został w domu, bez nogi nie nadawał się na front. Ale Michael miał dwie zdrowe ręce i dwie zdrowe nogi – mógł więc ruszyć bez ociągania w objęcia wojny. A ta postanowiła już go z tych objęć nie wypuścić.

Odtąd było ich trzech. I jedna noga mniej.

A potem – choć wydaje się to przecież nieprawdopodobne, Karl znów stał się Karolem, i jako Karol Waleczek dożył swoich dni w domu przy Gliwickiej 169. Chociaż od 1910 roku nie wyprowadził się ani razu. To ojczyzna bezustannie wprowadzała i wyprowadzała się z jego życia, zabierając przy okazji ukochanych braci. Klarze zabrała też siostry, które w 1945 wyjechały – jedna do Berlina, druga jeszcze dalej na zachód Niemiec.

O wojnie, ani tej pierwszej, ani drugiej, Karol wiele nie mówił. Zresztą: w ogóle wiele nie mówił. Miał szczęście? Dwa razy ominął go rozwścieczony żelazny potwór pochłaniający miliony ofiar. Ale czy to na pewno szczęście?

Chcę wierzyć, że tak, bo inaczej nie mogłabym tego wszystkiego pisać. Gdyby te pieprzone tramwaje nie były tak ważne dla porządku wszechświata, Karol z pewnością poszedłby na wojnę. Pierwszą albo drugą, albo nawet na obie. A wtedy w mieszkaniu przy Moltkestraße 85 nie urodziłaby się w 1941 roku moja babcia. I nic nie byłoby tak samo. Ale nie wiem. Zupełnie nie wiem.

Dziś myślę przede wszystkim o tej pierwszej, Wielkiej Wojnie, która takim strasznym cieniem położyła się na całej Europie. Myślę o Josephie Waleczku i wielu, wielu jemu podobnych. O tej wojnie, o której w Polsce mówi się niewiele, samymi pustymi sloganami. Minęło sto lat, a przecież ta wojna jest w jakiś sposób wciąż żywa, wciąż obecna w przestrzeni, wciąż ustawia optykę myślenia. Na Górnym Śląsku nie brakuje pomników upamiętniających poległych w latach 1914-1918. Choć najpierw intensywne starania w tym zakresie podejmowała Armia Czerwona, a potem przesiedlona na Ziemie Odzyskane ludność, to jednak nie wszystkie pomniki udało się zniszczyć albo przerobić na obeliski upamiętniające tysiąclecie chrztu Polski, Sybiraków albo Orlęta Lwowskie.

Trochę ich pozostało. W niektórych miejscach towarzyszą im dołożone kilkanaście lat później tablice z nazwiskami poległych w drugiej wojnie światowej. Te listy są zawsze okrutnie długie, a co najgorsze – powtarzalne. Jedna wojna zabierała ojców, druga synów. Starszych i młodszych braci.
W takich miejscach warto też zajrzeć na cmentarz. Kiedy jesteśmy akurat na nieprzesiedlonej części Górnego Śląska, często znajdujemy wtedy nagrobki żon i matek. Żyjących długie, długie lata w samotności. Matek, które pochowały synów. Wdów, które rozstały się z mężami często zaledwie kilka lat po ślubie. Na tym przesiedlonym Śląsku częstszy jest widok odwrotny. Nagrobki poległych ojców i synów – jak w Ziębicach, gdzie na cmentarzu trafiłam na nagrobek Rudolfa Junga, burmistrza ówczesnego Münsterbergu, który w czasie Wielkiej Wojny pochował czterech synów. Sam Wielką Wojnę przeżył, będąc na froncie, i zmarł dopiero w 1930 roku, dożywszy 76 lat. A obok puste miejsce, nigdy nie wypełnione, czekające na inskrypcję dotyczącą żony i matki. Te żony i matki w 1945 wyjeżdżały, często wbrew swojej woli, i zostawał po nich tylko ten pusty kawałek granitu.

Ale nie chodzi tu przecież tylko o Śląsk. Najmniej tym razem chodzi o Śląsk, a raczej o jakąś uniwersalną, chociaż wciąż wymykającą się prawdę. Te same pomniki poległych w Wielkiej Wojnie znaczą swoim piętnem miasta i wsie w całej Europie. Nigdy nie potrafię przejść obok nich obojętnie. Wszystkie w jakiś przedziwny sposób we mnie pozostają. Londyn, Edynburg, Kinghorn, Porto, Ponta Delgada, Wiedeń, Grinzing, Falkenstein, Ziębice, Prudnik, Biała…

„W spojrzeniu wstecz fronty stapiają się ze sobą – przeciwnicy zdają się być osaczani przez wspólne niebezpieczeństwa, silniejsze niż wola dowódcy i odwaga jednostki: materiał jest zbyt potężny, nawet ziemia staje się wulkaniczna, a ogień zagraża już zniszczeniem nie tej czy innej jednostki, lecz zarówno przyjaciela, jak i wroga. Wówczas, kiedy wciskaliśmy się w leje, wydawało nam się, że człowiek jest silniejszy niż materiał. Okazało się to złudne” – mówił Ernst Jünger, wojownik stalowych burz, 24 czerwca 1979 pod Verdun, zaproszony na uroczystości upamiętniające ofiary Wielkiej Bitwy.

I dalej: „Człowiek niewiele uczy się od historii – w przeciwnym razie los oszczędziłby nam drugiej wojny światowej, podobnie jak niektórych innych zdarzeń. (…) Kiedy rozmyślamy o konfliktach, które nas trapią, nasuwa się pytanie: czyż nie powinniśmy, odtąd w skali globalnej, zaczynać od tego samego miejsca, do którego zmierzaliśmy okrężnymi drogami i do którego wiodło nas tyle ofiar?”

Pomyślcie o nich dzisiaj. Chwała wojownikom bez względu na to, za jaką sprawę polegli, jak to mawiał Książę Piechoty.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz