Dopiero teraz, po powrocie, dociera
do mnie z całą mocą jak wiele przeżyłam, zobaczyłam, doświadczyłam. Wiedziałam
od początku, że Chiny będą czymś zupełnie innym, egzotycznym, że zawiodą, bo
muszą zawieść, znane schematy, strategie, interpretacje. A jednocześnie w
najmniejszym stopniu nie byłam przygotowana na to, co zastałam.
To był bardzo intensywny czas, nie
tylko na zewnątrz, ale i wewnątrz. Paradoksalnie, dużo więcej dowiedziałam się
chyba o sobie niż o innych. Przesunęłam własne granice w wielu kwestiach, w
innych – wprost przeciwnie – jeszcze je umocniłam. Przekonałam się, że naprawdę
mogę na sobie polegać, nie tylko w prostych, znanych – europejskich –
warunkach. Że mogę sobie ufać nawet tysiące kilometrów od domu, że sobie radzę,
że nie panikuję, nawet gdy żołądek wypełnia ciężka kula strachu, że ostrożnie i
rozsądnie, ale jednak sięgam z każdym dniem po coraz więcej. Tam, daleko od
wszystkich i wszystkiego, co ważne, doceniłam po raz kolejny wartość prostych
rzeczy.
Przez ten miesiąc spotkałam wielu fantastycznych
ludzi. Najpierw w Szanghaju, w warunkach europejskiej gościnności expatów,
gdzie obserwowałam inne, nieznane mi życie, pełne zalet dostrzeganych z
perspektywy Europy i wad widocznych dopiero na miejscu. Potem w hostelu w
Pekinie, kiedy dwa tygodnie dzieliłam pokój z osobami z niemal wszystkich
kontynentów, w różnym wieku, którzy zostawali na jedną noc, na dwie, czasem na
dłużej.
Więc wracam myślami do Ruth,
Koreanki z pochodzenia, która porzuciła Kanadę, by w Szanghaju, a potem w
Wietnamie przez najbliższe dwa lata uczyć dzieci angielskiego. Do Niemca, który
próbował rozmawiać ze mną uroczą, łamaną polszczyzną, którą przyswoił,
mieszkając przez pół roku w Krakowie. Do dwóch Irlandczyków, o akcencie tak
silnym, że większości z tego, co mówili, raczej się domyślałam niż rozumiałam,
a mimo wszystko jakoś szczególnie nam to nie przeszkadzało w wieczornych
wymianach wrażeń. Z rozbawieniem wspominam, że jednego z nich widywałam
wyłącznie w wariancie przed albo po prysznicu, a zatem nieodmiennie półnagim. Byli
jeszcze dwaj chłopcy z Niemiec, z którymi w tłumie Europejczyków oglądałam
finał mundialu na Sanlitun. Zaczerwienione od wstrzymywanych łez wzruszenia
oczy ślicznego blondyna będę pamiętać jeszcze bardzo długo. Ale byli też
Chińczycy, spotykani gdzieś na drodze, obdarzający mnie bezinteresownym
uśmiechem albo pomocą – w granicach możliwych do uzyskania na migi. Nawet
ceremonie strzelania sobie fotek z białą dziewczyną wspominam teraz jako
jeszcze jeden zabawny akcent wyjazdu.
Oczywiście, zdarzały się także
chwile zniechęcenia, zmęczenia, irytacji. Zafascynowały mnie Chiny w swojej
różnorodności i bogactwie, ale nie ukrywam – nie zakochałam się ani w
Chińczykach, ani w ich sposobie życia. Tak często drażnili mnie en masse swoimi zachowaniami –
absolutnie dla mnie niezrozumiałymi, nielogicznymi. Egoizmem odmienianym przez
wszystkie przypadki, którego źródeł próbowałam szukać w systemie wspierającym
posiadanie jednego dziecka, a co za tym idzie: spełnianie wszelkich jego
zachcianek, chuchanie, doglądanie, stawianie w centrum uwagi. Nieuważnością,
przepychaniem się, słuchaniem głośno muzyki, krzykami, pluciem i charczeniem.
Ale przecież wystarczyło odciąć się na chwilę, założyć słuchawki i złość
mijała. I znów mogłam się do nich uśmiechać i bezradnie rozkładać ręce, nie
rozumiejąc, co do mnie mówią.
To jedno z najważniejszych
doświadczeń wyjazdu: przekonać się jak wiele można „załatwić” uśmiechem, jak
wiele niezręczności nim pokryć, jak wiele uzyskać. I jak bardzo bywa
pokrzepiający, kiedy wszystko zdaje się sprzysięgać przeciwko nam. Ale to tylko
jedna strona medalu. Drugą, może nawet ważniejszą, jest uświadomienie sobie jak
ważny jest dla mnie język. Nie wiem, czy to uniwersalne, czy raczej
charakterystyczne dla mnie ze względu na znaczenie, jakie język ma – w taki czy
inny sposób – w moim życiu. Fakt, że w Pekinie, kiedy nie było już M. i jej
dzieci i z nikim nie mogłam rozmawiać po polsku, brakowało mi tego tak jak
brakuje ciepłej wody, wygodnego łóżka czy kawy. Niby można przeżyć, ale ta
nieobecność jest ciągle odczuwalna. Po raz pierwszy od bardzo dawna słuchałam
wyłącznie polskiej muzyki – ot, taka namiastka, jedyna dostępna. Konieczność
porozumiewania się na migi co prawda sprawdzała się w podstawowej komunikacji,
jednak zawodziła, kiedy w głowie zaczynały się rodzić pytania. Nic w przeciągu
miesiąca nie było równie mocno frustrujące jak to, że nikogo nie mogę zapytać,
kiedy czegoś w moim otoczeniu nie rozumiem, kiedy coś mnie zaciekawi, kiedy
chciałabym wiedzieć, co widzę, słyszę, co tak pachnie, co mam na talerzu, dokąd
prowadzi ta droga, dlaczego to, a dlaczego tamto.
W tym miejscu przychodzi mi na myśl
chińskie powiedzenie. Sai weng shi ma. „Starzec
na granicy zgubił konia”. To „nieszczęście” jest zaledwie punktem wyjścia, dalej,
w domyśle, mowa jest o konsekwencjach i względności ich oceny. Koń jednak
wrócił i przyprowadził jeszcze jednego. Ale nie okazało się to szczęśliwym
zdarzeniem, bo syn starca, który otrzymał drugiego konia, spadł z niego i
złamał nogę. A jednak – właśnie dzięki temu uniknął służby wojskowej… I można by
tak w nieskończoność. Myślę o tym, bo w Chinach bardzo często rzeczy okazywały
się właśnie w taki sposób względne. Wystarczy sięgnąć po pierwszy z brzegu
przykład. Gdyby nie wspomniana tęsknota do rozmowy po polsku, pewnie nie
zagadałabym przed kościołem do rozmawiającego przez telefon chłopaka, słysząc
potok polskich słów. Nie zrobiłabym tego, bo nigdy nie robię, bo moje
introwertyczne usposobienie sprawia, że wydaje mi się to zbyt nachalne, bo nie
pozwala mi na to wychowanie, a może coś jeszcze innego. Ale w tamtym momencie
wygrała chęć ucięcia sobie chociażby krótkiej, niezobowiązującej rozmowy po
polsku. A gdybym tego nie zrobiła, ominęłoby mnie wiele przyjemności w Pekinie,
bo rozmowa okazała się początkiem fajnej znajomości, bo od pierwszego,
przypadkowego spotkania prowadziła droga do kilku kolejnych, do wspólnego
odwiedzania Dystryktu 798, parku olimpijskiego i nocnego marketu z egzotycznymi
„przysmakami” takimi jak skorpiony, pająki, szarańcza i wiele innych.
Każdy dzień spośród tych
trzydziestu przynosił coś niezwykłego. Jakiś zachwyt, niespodziankę,
przyjemność. Zimne piwo w hostelu, po całym dniu wędrowania do ogrodach
Letniego Pałacu i Yuanmingyuan smakowało tak samo fantastycznie jak mohito na
89. piętrze Grand Hyattu w Szanghaju. Podróże pekińskimi autobusami okazały się
fajniejszym doświadczeniem niż prucie 300km/h pociągiem z Szanghaju do Pekinu.
Uliczne jedzenie, kupowane za jednego yuana w obskurnych okienkach, często było
lepsze niż to w restauracjach. Najlepiej wspominam miejsca i muzea, do których
wiodły mnie ostatnie strony przewodników – jak choćby stare pekińskie
obserwatorium astronomiczne, Beijing Planning Exhibition Hall czy uliczki
wodnych miast – Nanxiangu i Jiadingu. Najbardziej rozczarowały mnie obiekty ze
szczytów list must see – Zakazane
Miasto, Świątynia Nieba czy Muzeum Szanghajskie. Nic nie było oczywiste.
Ostatecznie to niezwykle cenne: na
chwilę porzucić perspektywę pewności. Stracić z oczu punkty odniesienia.
Doświadczyć nieoczywistości. Przesunąć ciężar na stronę pytań raczej niż
odpowiedzi.
A potem wrócić.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz