Bernadeta Prandzioch | Dziennik

środa, 6 sierpnia 2014

Chiny. Lekcja nieoczywistości

Dopiero teraz, po powrocie, dociera do mnie z całą mocą jak wiele przeżyłam, zobaczyłam, doświadczyłam. Wiedziałam od początku, że Chiny będą czymś zupełnie innym, egzotycznym, że zawiodą, bo muszą zawieść, znane schematy, strategie, interpretacje. A jednocześnie w najmniejszym stopniu nie byłam przygotowana na to, co zastałam.

To był bardzo intensywny czas, nie tylko na zewnątrz, ale i wewnątrz. Paradoksalnie, dużo więcej dowiedziałam się chyba o sobie niż o innych. Przesunęłam własne granice w wielu kwestiach, w innych – wprost przeciwnie – jeszcze je umocniłam. Przekonałam się, że naprawdę mogę na sobie polegać, nie tylko w prostych, znanych – europejskich – warunkach. Że mogę sobie ufać nawet tysiące kilometrów od domu, że sobie radzę, że nie panikuję, nawet gdy żołądek wypełnia ciężka kula strachu, że ostrożnie i rozsądnie, ale jednak sięgam z każdym dniem po coraz więcej. Tam, daleko od wszystkich i wszystkiego, co ważne, doceniłam po raz kolejny wartość prostych rzeczy.

Przez ten miesiąc spotkałam wielu fantastycznych ludzi. Najpierw w Szanghaju, w warunkach europejskiej gościnności expatów, gdzie obserwowałam inne, nieznane mi życie, pełne zalet dostrzeganych z perspektywy Europy i wad widocznych dopiero na miejscu. Potem w hostelu w Pekinie, kiedy dwa tygodnie dzieliłam pokój z osobami z niemal wszystkich kontynentów, w różnym wieku, którzy zostawali na jedną noc, na dwie, czasem na dłużej.

Więc wracam myślami do Ruth, Koreanki z pochodzenia, która porzuciła Kanadę, by w Szanghaju, a potem w Wietnamie przez najbliższe dwa lata uczyć dzieci angielskiego. Do Niemca, który próbował rozmawiać ze mną uroczą, łamaną polszczyzną, którą przyswoił, mieszkając przez pół roku w Krakowie. Do dwóch Irlandczyków, o akcencie tak silnym, że większości z tego, co mówili, raczej się domyślałam niż rozumiałam, a mimo wszystko jakoś szczególnie nam to nie przeszkadzało w wieczornych wymianach wrażeń. Z rozbawieniem wspominam, że jednego z nich widywałam wyłącznie w wariancie przed albo po prysznicu, a zatem nieodmiennie półnagim. Byli jeszcze dwaj chłopcy z Niemiec, z którymi w tłumie Europejczyków oglądałam finał mundialu na Sanlitun. Zaczerwienione od wstrzymywanych łez wzruszenia oczy ślicznego blondyna będę pamiętać jeszcze bardzo długo. Ale byli też Chińczycy, spotykani gdzieś na drodze, obdarzający mnie bezinteresownym uśmiechem albo pomocą – w granicach możliwych do uzyskania na migi. Nawet ceremonie strzelania sobie fotek z białą dziewczyną wspominam teraz jako jeszcze jeden zabawny akcent wyjazdu.   

Oczywiście, zdarzały się także chwile zniechęcenia, zmęczenia, irytacji. Zafascynowały mnie Chiny w swojej różnorodności i bogactwie, ale nie ukrywam – nie zakochałam się ani w Chińczykach, ani w ich sposobie życia. Tak często drażnili mnie en masse swoimi zachowaniami – absolutnie dla mnie niezrozumiałymi, nielogicznymi. Egoizmem odmienianym przez wszystkie przypadki, którego źródeł próbowałam szukać w systemie wspierającym posiadanie jednego dziecka, a co za tym idzie: spełnianie wszelkich jego zachcianek, chuchanie, doglądanie, stawianie w centrum uwagi. Nieuważnością, przepychaniem się, słuchaniem głośno muzyki, krzykami, pluciem i charczeniem. Ale przecież wystarczyło odciąć się na chwilę, założyć słuchawki i złość mijała. I znów mogłam się do nich uśmiechać i bezradnie rozkładać ręce, nie rozumiejąc, co do mnie mówią.

To jedno z najważniejszych doświadczeń wyjazdu: przekonać się jak wiele można „załatwić” uśmiechem, jak wiele niezręczności nim pokryć, jak wiele uzyskać. I jak bardzo bywa pokrzepiający, kiedy wszystko zdaje się sprzysięgać przeciwko nam. Ale to tylko jedna strona medalu. Drugą, może nawet ważniejszą, jest uświadomienie sobie jak ważny jest dla mnie język. Nie wiem, czy to uniwersalne, czy raczej charakterystyczne dla mnie ze względu na znaczenie, jakie język ma – w taki czy inny sposób – w moim życiu. Fakt, że w Pekinie, kiedy nie było już M. i jej dzieci i z nikim nie mogłam rozmawiać po polsku, brakowało mi tego tak jak brakuje ciepłej wody, wygodnego łóżka czy kawy. Niby można przeżyć, ale ta nieobecność jest ciągle odczuwalna. Po raz pierwszy od bardzo dawna słuchałam wyłącznie polskiej muzyki – ot, taka namiastka, jedyna dostępna. Konieczność porozumiewania się na migi co prawda sprawdzała się w podstawowej komunikacji, jednak zawodziła, kiedy w głowie zaczynały się rodzić pytania. Nic w przeciągu miesiąca nie było równie mocno frustrujące jak to, że nikogo nie mogę zapytać, kiedy czegoś w moim otoczeniu nie rozumiem, kiedy coś mnie zaciekawi, kiedy chciałabym wiedzieć, co widzę, słyszę, co tak pachnie, co mam na talerzu, dokąd prowadzi ta droga, dlaczego to, a dlaczego tamto.

W tym miejscu przychodzi mi na myśl chińskie powiedzenie. Sai weng shi ma. „Starzec na granicy zgubił konia”. To „nieszczęście” jest zaledwie punktem wyjścia, dalej, w domyśle, mowa jest o konsekwencjach i względności ich oceny. Koń jednak wrócił i przyprowadził jeszcze jednego. Ale nie okazało się to szczęśliwym zdarzeniem, bo syn starca, który otrzymał drugiego konia, spadł z niego i złamał nogę. A jednak – właśnie dzięki temu uniknął służby wojskowej… I można by tak w nieskończoność. Myślę o tym, bo w Chinach bardzo często rzeczy okazywały się właśnie w taki sposób względne. Wystarczy sięgnąć po pierwszy z brzegu przykład. Gdyby nie wspomniana tęsknota do rozmowy po polsku, pewnie nie zagadałabym przed kościołem do rozmawiającego przez telefon chłopaka, słysząc potok polskich słów. Nie zrobiłabym tego, bo nigdy nie robię, bo moje introwertyczne usposobienie sprawia, że wydaje mi się to zbyt nachalne, bo nie pozwala mi na to wychowanie, a może coś jeszcze innego. Ale w tamtym momencie wygrała chęć ucięcia sobie chociażby krótkiej, niezobowiązującej rozmowy po polsku. A gdybym tego nie zrobiła, ominęłoby mnie wiele przyjemności w Pekinie, bo rozmowa okazała się początkiem fajnej znajomości, bo od pierwszego, przypadkowego spotkania prowadziła droga do kilku kolejnych, do wspólnego odwiedzania Dystryktu 798, parku olimpijskiego i nocnego marketu z egzotycznymi „przysmakami” takimi jak skorpiony, pająki, szarańcza i wiele innych.

Każdy dzień spośród tych trzydziestu przynosił coś niezwykłego. Jakiś zachwyt, niespodziankę, przyjemność. Zimne piwo w hostelu, po całym dniu wędrowania do ogrodach Letniego Pałacu i Yuanmingyuan smakowało tak samo fantastycznie jak mohito na 89. piętrze Grand Hyattu w Szanghaju. Podróże pekińskimi autobusami okazały się fajniejszym doświadczeniem niż prucie 300km/h pociągiem z Szanghaju do Pekinu. Uliczne jedzenie, kupowane za jednego yuana w obskurnych okienkach, często było lepsze niż to w restauracjach. Najlepiej wspominam miejsca i muzea, do których wiodły mnie ostatnie strony przewodników – jak choćby stare pekińskie obserwatorium astronomiczne, Beijing Planning Exhibition Hall czy uliczki wodnych miast – Nanxiangu i Jiadingu. Najbardziej rozczarowały mnie obiekty ze szczytów list must see – Zakazane Miasto, Świątynia Nieba czy Muzeum Szanghajskie. Nic nie było oczywiste.

Ostatecznie to niezwykle cenne: na chwilę porzucić perspektywę pewności. Stracić z oczu punkty odniesienia. Doświadczyć nieoczywistości. Przesunąć ciężar na stronę pytań raczej niż odpowiedzi.

A potem wrócić. 


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz