Bernadeta Prandzioch | Dziennik

środa, 2 lipca 2014

Chiny. Odsłona 2

Zupełnie nie byłam przygotowana na diametralną zmianę, jaka mnie czekała, kiedy zamieniłam Szanghaj na Pekin. Wydawało mi się, że skoro podróżuję z jednego miasta do drugiego... Ale jak na razie nie odnajduję punktów wspólnych, wprost przeciwnie, dostrzegam raczej różnice. Pierwsze, co uderzyło mnie jeszcze kiedy jechałam taksówką z dworca do hostelu, to znacznie mniej hałasu. Owszem, kierowcy tutaj również trąbią, ale generalnie nie stanowi to treści ich życia. Również ludzie na ulicach rozmawiają jakby ciszej, mniej się śpieszą, mniej przepychają, częściej się uśmiechają. Być może dlatego, że znakomita większość spośród nich to turyści. W Szanghaju było ich znacznie mniej, przeważali zapracowani, zabiegani mieszkańcy.

Po kilkunastu godzinach tutaj wiem już na pewno, że wszystkie wyobrażenia o Chińczykach, jakie sobie wytworzyłam, mogę uznać za niebyłe. Jeśli w ogóle były słuszne, to dotyczyły jedynie szanghajczyków. W Pekinie rozbijają się jak bańki mydlane. Miasta też są zupełnie inne. Szanghaj z pewnością aspiruje do miana zachodniej metropolii, chociaż nie brak w nim lokalnego kolorytu i uliczek, które najwidoczniej nie poddają się żadnym zmianom. Ale nowoczesne arterie tętnią mało egzotycznym życiem, dość powiedzieć, że Starbucksów w Szanghaju jest na oko więcej niż w całej Polsce. Przez dwa tygodnie byłam więc trochę w Chinach, a trochę ciągle w Europie.

Pekin nijak się ma do tego. Jest ogromny, rozległy, ale wszerz, w krajobrazie próżno wypatrywać drapaczy chmur. Jest hałaśliwy, ale w inny sposób, raczej jarmarcznie i wakacyjnie niż na serio, w dodatku jakby nieśmiało, pod czujnym okiem kamer i strażników porządku. Dopiero stolica przypomniała mi to, o czym w Szanghaju mogłam szczęśliwie zapomnieć, że komunizm występuje tu naprawdę, a nie tylko w legendach. To chyba najbardziej dokuczliwa różnica: tutaj policja na ulicach jest wszechobecna, i to nie tylko w charakterze reprezentacyjno-ozdobnym, procedurę wylegitymowania obywateli republiki i uwiecznienia ich na policyjnych fotografiach też miałam już okazję obserwować. O tym jaką twierdzę stanowi plac Tian'an Men nawet nie wspominam, nadłożyłam dzisiaj drogi, żeby tylko uniknąć upokarzającej ceremonii przechodzenia przez kontrolę bezpieczeństwa. Wszystko, byle tylko '89 się nie powtórzył. Każda latarnia w
promieniu kilkudziesięciu metrów od przejść podziemnych oblepiona jest kamerami.

Ale wystarczy przejść odrobinę tylko dalej, znaleźć się na deptaku Qian Men i z miejsca można o tym zapomnieć. Tu rzeczywistość przybiera zachodnie kształty, a znane marki kuszą wspaniałymi ofertami. To też nie Pekin. Pekin jest z boku, Pekin jest tam gdzie kręte, wąskie hutongi, gdzie przylepione do siebie szare domy wylewają się na chodniki straganami, restauracjami, sklepami. Pekin jest w knajpce, w której jem kolację, na migi porozumiewając się z kelnerką, wciąż nieporadnie posługując się pałeczkami. Pekin jest w uśmiechu sprzedawcy lodów i w szalonej radości dziewczyn, które w parku Bei Hai robią sobie ze mną zdjęcia. I nawet w zapachu nadciągającej burzy, która w nocy bezskutecznie usiłowała konkurować błyskawicami z rozświetlonym czerwonymi neonami labiryntem ulic. I tylko Szanghaj zazdrośnie nie chce ustąpić miejsca w mojej głowie temu, co wokół mnie, wciąż powracając uparcie.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz