Chyba jeszcze nigdy żadne miasto z
miejsca mnie tak nie pochłonęło. Chyba nawet dobrze nie rozumiem, na czym ta
dziwna synchronizacja polegała, po prostu – wysiadłam z samolotu, dotarłam do
Port Maillot i nagle wszystko, co przedtem, zniknęło. A to, co tutaj, było
wymarzone, skrojone wprost na moją miarę: rytm miasta, jego hałaśliwość,
zapachy, przestrzenie, ludzie, sprzeczności, nonszalacja.
Więc najpierw K. i obietnica, że
mnie olśni, że pokaże coś, co na pewno mi się spodoba. Metro, przesiadka, i
kolejna (ten dreszczyk ekscytacji, powrót do ulubionego środka transportu, nie
ma miasta bez metra, to bezdyskusyjne) i już: Bibliothèque nationale de France.
Site François-Mitterrand przy rue Tolbiac. Budynek, monument, pomnik. Niczym
cztery otwarte książki. Niebotyczny. Wyobrażam sobie wnętrza, kilometry półek
(a dokładnie 395, jak przeczytam później w Wikipedii), setki skupionych na
pracy osób. Ale teraz widzę tych, którzy na swoje chwile szczęścia jeszcze
czekają, w wijącej się po placu kolejce do wejścia. Na środku placu, poniżej
jego poziomu, pozostawiona dzika, pokryta roślinnością przestrzeń. Drzewa.
Prefiguracje książek.
Dalej podróż już samotna. K.
przezornie dodaje przed pożegnaniem, żebym omijała Châtelet, największą, przesiadkową
stację metra, bo to istna dżungla. Nie mam planu, dziś rządzi miasto, więc
niech będzie: Châtelet. Na przekór. Uwielbiam metro. Fascynuje mnie to dziwne,
podziemne życie, które się tam toczy (a które zawsze przywodzi na myśl
węgierski „Kontroll”). I odwrotnie – czasem przemierzając ulice miasta
przypominam sobie o setkach ludzi, którzy właśnie tłoczą się pod moimi stopami,
nieustanny ruch niczym w mrowisku. Uwielbiam metro, bo jest zawsze pierwszym
zetknięciem z prawdziwym życiem. W metrze ludzie jedzą, czytają, korzystają z
telefonów, rozmawiają, przytulają się. Przymusowa bliskość, spowodowana
tłokiem, pozwala przekraczać granice i zaspokajać ciekawość. Zaglądam więc
przez ramiona, spoglądam w ekrany smartfonów (Francuzi maniakalnie grają w
metrze w zręcznościówki), zerkam na okładki książek, bo tutaj się czyta, dużo,
dużo czyta (przypomina mi się natychmiast piękna brunetka o czerwonych ustach,
które oblizywała raz po raz, przewracając kolejne strony „Pięćdziesięciu twarzy
Greya”. Brakło mi jednak odwagi, by zrobić jej zdjęcie). Niektóre twarze
zapadają mi w pamięć, wciąż mogłabym je przywołać. Stare, młode, zmęczone,
roześmiane, poważne. Białe, czarne, żółte. Czasem pośrednie.
Ale metro to także moda, okazja, by
przyjrzeć się, co noszą zwyczajne paryżanki i czy to wszystko, co mówią o ich
stylu i elegancji to prawda. Po kilku dniach znam już trzy podstawowe zasady,
które pracują na ich legendę.
Zasada pierwsza: możesz wyjść z
domu bez stanika, ale nie bez szminki na ustach.
Zasada druga: cokolwiek masz na
sobie, nie dbaj o to. Z pewnością wyglądasz świetnie.
Zasada trzecia: czerń jest zawsze
najlepszym wyborem.
Prawda, że proste?
A jakie skuteczne.
Ale wybiegam w przód, a tu już
Châtelet, podziemne miasteczko, kilometry korytarzy, dbający o porządek
policjanci, orkiestra, grająca każdego dnia u zbiegu wąskich przejść, stragany
z pachnącymi owocami, pośpiech, hałas i przeciągi. Dziś uda mi się trafić do
upatrzonego wyjścia, ale jutro czy pojutrze pobłądzę straszliwie, dwa razy
wracając w to samo miejsce po przejściu setek metrów (nie żartuję!) i
ostatecznie poddam się, pojadę metrem jeszcze jedną stację. Ale to jeszcze
przyszłość, dzisiaj wysiadam wprost na rue Rivoli i idę, po prostu idę, skręcam
w wąskie uliczki, nie zerkam na mapę, bo nie ma żadnego celu, są tylko
wyostrzone zmysły i drżąca radość czterolatki.
"A przy tym wyraz zachwytu na jej twarzy każe mi uwierzyć na powrót, że dzieci są mądrzejsze, lepiej znają świat niż my. Wiedzą."
OdpowiedzUsuńPani Bernadeto, gorąco gratuluję i kibicuję Pani pisaniu duszą i ścięgnem...
Tamta Pięciolatka z Zazy i Ta Czterolatka z Paryża - nawet jeśli nie są Jedno, to chyba obie łączą się w tym, że "Wiedzą". Bez pytania.
Serdecznie Panią pozdrawiam i wpisuję się do grona Stałych Czytelników.
Paweł Ćwikła