Bernadeta Prandzioch | Dziennik

sobota, 21 czerwca 2014

Chiny. Odsłona 1

Pierwszy dzień, początki, wchodzenie w nową rzeczywistość. Kiedy wysiadłam na lotnisku, dotarło do mnie (wreszcie) w jak odległym - w każdym możliwym rozumieniu tego słowa - miejscu się znalazłam. Najpierw wężowo wijąca się kolejka obcokrajowców, by przejść kontrolę paszportową i oddać kartę przyjazdu (i wyjazdu, oczywiście), nerwowe poszukiwanie bagażu, bo czas gwałtownie przyśpieszył, a w hali przylotów czeka na mnie przecież taksówkarz, wreszcie skanowanie wzrokiem licznych kartek (i twarzy), w poszukiwaniu właściwej osoby, która mnie oczekuje.

Powiedzenie mi przez Magdę, że Śłu Syhu mówi trochę po angielsku było raczej na wyrost. Szybko się poddaję, on wie, gdzie ma mnie zawieźć, reszty w tej chwili wiedzieć nie muszę. Schodzimy na parking, mój kierowca nagle zaczyna rozglądać się nie bardzo pewnym wzrokiem dookoła (w czym musi być w tamtej chwili do mnie podobny). W końcu porzuca mnie z bagażem, gestem nakazując, żebym się nie ruszała, a sam wyrusza na poszukiwanie samochodu, który gdzieś zaparkował, tylko najwidoczniej zapomniał, gdzie. Jego nieobecność się przedłuża, a ja wymyślam wszystkie możliwe czarne scenariusze. Ale wreszcie się pojawia, wyskakuje z samochodu (czy te sprężyste, szybkie ruchy to jego cecha charakterystyczna czy raczej tutejsza norma?) i otwiera mi bagażnik. Pośrodku stoi wiaderko z wodą i gąbką. Serio, pierwszy raz widzę, żeby ktoś wpadł na pomysł wożenia w bagażniku wiadra z wodą. Śłu Syhu usłużnie przesuwa je na
bok, ale wyobrażam sobie natychmiast, jak przy pierwszym gwałtownym zakręcie wiaderko, a raczej jego zawartość, ląduje na moim plecaku, spoglądam więc na taksówkarza najbardziej pełnym obaw spojrzeniem. Widać wymownym, bo niechętnie co prawda, ale jednak je wyjmuje i wylewa wodę na parking.

Po chwili mkniemy już na zachód autostradą. No dobra, trochę przesadzam z tym "mkniemy", tak naprawdę, mimo czterech pasów, standardowa prędkość to maksymalnie 100km/h. Pierwszy raz widzę tak wolno sunące audi i jaguary. Bo przeważają znajome marki samochodów, głównie europejskie i japońskie. Rodzimych produktów niewiele. Jest siedemnasta, drogi są zatłoczone, szczególnie przy zjazdach z autostrady tworzą się korki. Taksówkarz postanawia chyba umilić mi podróż (albo sobie, co może bardziej prawdopodobne), włącza zatem muzykę. Pierwsze zderzenie z popkulturą chińską okazuje się piorunujące. To, co wydobywa się z głośników to połączenie Weekendu z Ich Troje. Na klipie (bo jest i klip, w wersji karaoke, na wbudowanym ekraniku) wygibuje się łysy Chińczyk w białym dresie. Tak, tak, jest coś gorszego niż polskie dresy. Skupiam się na drodze, próbując zignorować irytującą piosenkę. Wielgachne reklamy kuszą
po europejsku, znaki mają podwójną transkrypcję, czuję się więc trochę mniej egzotycznie. Chociaż może jednak nie, uświadamiam sobie, kiedy dostrzegam, że na poboczu autostrady właśnie parkuje samochód, a jego kierowca wysiada i bezceremonialnie zaczyna załatwiać swoje potrzeby. Na A czwórce takie numery jednak by nie przeszły. Piosenka w międzyczasie się zmieniła, tony znacznie bardziej sentymentalne, wczesna Patrycja Markowska w wersji elektropop. Na klipie zbliżenie na twarz bohaterki, łzy rozmazują jej makijaż, a w następnym ujęciu widać szczupłe łydki, dyndające pół metra nad podłogą. Nie dziwię się, poważnie, od tej muzyki też mam ochotę się powiesić.

Po godzinie docieramy na miejsce, wjazdu na osiedle strzeże umundurowany strażnik, uliczki wiją się w skomplikowany sposób, po kilku zakrętach tracę orientację. Parkujemy. Czerwony napis na przyklejonej do drzwiach kartce - "Witamy w Chinach" - wywieszony specjalnie dla mnie, wydaje mi się w tej chwili najpiększym zdaniem jakie kiedykolwiek zostało po polsku napisane.

Tak naprawdę padam z nóg. To nie kwestia zmiany czasu, w końcu w Katowicach jest dopiero poranek, raczej nieprzespanej nocy i podróżnych stresów. Kolacja - specjalnie ze względu na mój przyjazd - jest typowo chińska. Ryż, wieprzowina, gotowana sałata (!), grzyby z warzywami, które przypominają kabaczek, wreszcie duszone, ostre warzywa w sosie. Aji, gosposia niezwykle się postarała. Wszystko pyszne, zjadam ze smakiem, chociaż wiem, że żołądek prawdopodobnie jutro się zbuntuje. Przy stole zabawna mieszanka polskiego, angielskiego i francuskiego. Wygląda na to, że przez dwa tygodnie podciągnę się w tym ostatnim. Przynajmniej słuchając, bo staram się wychwytywać jak najwięcej z toczących się wokół mnie rozmów. Multikulturowość panuje też na stole, po chińskiej kolacji następuje deser jak najbardziej na modłę francuską, jest czerwone wino i espresso i malinowe tiramisu i tarty cytrynowe. Raj na ziemi, tylko powieki
ciążą mi coraz bardziej, więc pora powiedzieć dobranoc i - mimo dusznego upału - spróbować zasnąć.

1 komentarz:

  1. I ja tam z gośćmi byłem, miód i wino piłem,
    A com widział i słyszał, w księgi umieściłem.

    (Pozdrawiam z zaświatów i życzę powodzenia)

    OdpowiedzUsuń