Bernadeta Prandzioch | Dziennik

niedziela, 4 sierpnia 2013

Berlin o zapachu curry

Berlin.
Trudne początki.
Pierwsza uderza świetna architektura. Pozbawiona kompleksów. Wyrazista.
Miasto? Nie czuję się, jakbym znalazła się gdzieś w turystycznym miejscu. Wprost przeciwnie. Jakbym po prostu przyjechała do jakiegoś obcego miasta, które wcale nie chce, żebym w nim była turystką. Bo co to znaczy, tak naprawdę?
Więc próbuję nie być. Próbuję jedynie przemierzać ulice i patrzeć, słuchać, wdychać zapachy.
Zabytki? Rozrzucone od niechcenia to tu, to tam. W dziwnych konfiguracjach. Nowe wypiera stare. Stare przycupnięte w cieniu, nie tak łatwo pozwoli się zapomnieć.
Może to prawda, że Berlin nie jest wcale miastem do zwiedzania, a do zamieszkania.

Jedziemy metrem do Muzeum Fotografii. Wysiadamy na Zoologischer Garten. Obok dworzec kolejowy. Okryty złą sławą dworzec ZOO. Pierwszy kontrast. Nie bez trudu docieramy przed budynek muzeum. Wielki, majestatyczny gmach spogląda wprost na brudną, oblepioną szarością bryłę dworca. Przed nim, odgrodzeni tobołkami, rozłożeni w prowokacyjnych pozach bezdomni. Wystawiający swoje brudne, wyniszczone ciała na słońce. Brązowa, spękana skóra cuchnie. Nad całą ulicą unosi się ten lepki smród. Odwracając wzrok, pcham drzwi wejściowe do muzeum.
Jak inny świat. Jasne podłogi wyłożone kamieniem, czerwone dywany na imponujących schodach, a ponad tym wszystkim ogromne, czarno-białe akty Newtona. Piękne, nieskazitelne ciała. Chociaż nieidealne.
A przecież ta sama skóra, te same mięśnie, te same kości je tworzą. Jedne wywołujące zachwyt, drugie obrzydzenie.

Przechodzę przez kolejne sale. Niektóre fotografie robią wrażenie, zapadają w pamięć. W moją szczególnie te nieoczywiste, nie epatujące nadmiernie seksualnością. Newton fotografuje tak, że ciała pięknieją. Przyglądam się szczegółom, po czasie dostrzegam wystające obojczyki, obwiśnięte brzuchy, zbyt obfite biodra czy uda. Ale w jego kadrach one znikają, stają się właściwym elementem właściwej układanki.

Nawet park wokół Charlottenburgu nie przynosi oczekiwanej ochłody, więc jedziemy, wracamy do hostelu, by odespać nieprzespaną noc, by przespać upał popołudniowych godzin. Duszno i lepko, jakbyśmy się znalazły w jakimś egzotycznym kraju.

Wracamy dopiero pod wieczór. Bez planu. Jedziemy tam, gdzie akurat przyjdzie nam ochota. Plany krzyżuje jednak deszcz. Zbyt intensywny, by można go było zignorować. W końcu ustaje, gdy wysiadamy na Alexanderplatzu. Jeśli naprawdę bywają tu jacyś hipsterzy, to widocznie wystraszyli się deszczu. Poza tym jest jarmarcznie, atmosfera taniego lunaparku dosłownie nas zalewa. Uciekamy czym prędzej.

Uciekamy na południe Berlina, do Neukölln. Przewodnik obiecujący berliński Bronx z pewnością przesadza. Ale jedno jest pewne: uliczki tętnią życiem i to życiem prawdziwym. Wszystkie knajpy nęcą stolikami wystawionymi wprost na ulicę, hektolitrami wina i piwa, rozmaitymi zapachami. Wszędzie gwarno, głośno. Ale słychać niemal wyłącznie niemiecki. Za daleko dla turystów. W sam raz dla nas.
Zgodnie wybieramy knajpę, siadamy w otwarych drzwiach tarasu, wnętrze pachnie curry i czymś jeszcze, równie egzotycznym. Pierwsze łyki veltlinera przyjemnie spływają chłodem wzdłuż przełyku, koją tak, jak delikatny wiatr muskający ramiona. Wieczór nabiera smaku i charakteru.
I kiedy wiele godzin później kładę zmęczone ciało na rozgrzaną pościel, wydaje mi się ten Berlin o wiele bardziej przyjazny, o wiele jaśniejszy. A z pewnością prawdziwy.


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz