Bernadeta Prandzioch | Dziennik

wtorek, 4 czerwca 2013

Na dworcu

Przechodzę przez dworzec w okolicach trzynastej, gdzieś w samym środku różnych uczelnianych spraw - bo wpisy, bo biblioteka, bo praktyki. Idę i zastanawiam się, co jeszcze koniecznie muszę dzisiaj zrobić. I naraz słyszę: "Pociąg Eurocity Varsovia z Warszawy do Budapesztu wjedzie na tor pierwszy przy peronie drugim".
Jak z innego życia.

Mam ochotę zawrócić. Pobiec na ten drugi peron i wsiąść do pociągu. Nieważne, że bez biletu, bez bagażu i bez planu. Najważniejsze, że bez odwrotu. Tak bym chciała stąd uciec na kilka dni, zapomnieć o obowiązkach, o sesji, o pracy wciąż nie napisanej, o terminach. O wszystkim.

I wiem, że tam bym zapomniała, od pierwszej chwili, od momentu, w którym wysiadłabym o zmroku na pachnącym rozgrzanym metalem Keleti. I to zapomniałabym tak, jakby te wszystkie sprawy nigdy nie istniały.

I poszłabym na spacer, od razu. Najpierw wzdłuż Dunaju, aż do Mostu Łańcuchowego, dalej na budańską stronę, na Mikó pod dom Máraiego, potem budzińskimi pagórkami wprost na wzgórze Gellerta, skąd nocą rozciąga się najpiękniejszy, najbardziej przejmujący widok, i w dół, aż pod oświetlony rzęsiście, pyszniący się jak dama na bankiecie Hotel Gellerta i stamtąd na Szabadság híd.

A potem, potem poszłabym już prosto do Grinzingi borozó, by pić czerwone wino czerpane wprost z aluminiowych kadzi i zagryzać je chlebem ze smalcem, cebulą i papryką.

I tylko szkoda, że pociąg już odjechał...

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz