Bernadeta Prandzioch | Dziennik

sobota, 6 lipca 2013

Zetknięcia


Czyli ja i kobieta w nieokreślonym wieku, kryjąca się za przymiotnikiem „starsza”, a dookoła ogromne, na wpół opróżnione mieszkanie. Pośrodku pokoju kartony wypełnione książkami i jeden pusty – czekający na mnie. 

Ile razy – myślę, przekładając je i wertując – za książkami, które przez moje ręce trafiały na półki parafialnej biblioteki, kryło się dokładnie to samo? Nie myślałam o tym przedtem, bo chyba myśleć nie chciałam, ale przecież tak właśnie jest: ktoś umiera, ktoś się wyprowadza – i nagle zostają stosy książek bez adresu i właściciela. A jeśli już myślałam, to raczej wyobrażając sobie, że przynoszą je raczej ci, którzy nie czytają i nie bardzo wiedzą co z nieoczekiwanym, uciążliwym spadkiem zrobić (wszak kulturalni ludzie książek nie wyrzucają, tylko szukają im nowego domu).

Więc ile razy to już robiłam, mechaniczne ruchy, nazwisko, tytuł, częściej okładka, odtwarzany w głowie katalog, chcę, nie chcę, mam, nie mam, dublet, dublet, przyda się, nie przyda się, biorę. Proste.
A teraz – teraz naraz jest ktoś, kto wpatruje się we mnie z… no właśnie, z czym? Z nadzieją? Chyba tak. Stare oczy pełne smutnej nadziei, że chociaż trzeba je oddać, to może jednak te książki trafią w dobre miejsce, może ktoś je będzie czytał, może czyjeś emocje jeszcze wzbudzą.

Ile razy patrzyłam na własną biblioteczkę w pokoju z przekonaniem, że to rodzaj perwersji, tyle że społecznie akceptowanej, otaczanie się przeczytanymi książkami, ich gromadzenie, błądzenie wzrokiem po okładkach, kartkowanie czasem, w zamyśleniu, bez szukania czegoś konkretnego, wertowanie dla samej przyjemności zatrzymania się na znajomych, w moim przypadku najczęściej zielonych podkreśleniach. Nazwiska autorów ułożone chaotycznie, w znanym jedynie mnie porządku, miłosna lista podbojów, kochankowie na jedną albo kilka nocy, porzucani, przyjmowani z powrotem, otaczani czcią, pytani o radę, służący dobrym słowem.  
Ale gdyby to mnie ktoś kazał spakować te książki do kartonów i się z nimi rozstać? Co bym oddała, tak naprawdę? Czym bym zapełniła później pustkę – nie po książkach, ale po literaturze?
Gdybym mogła zostawić jedną, trzy, pięć, dziesięć nawet – co bym zostawiła?

Więc uciekam przed tym rodzącym wątpliwości spojrzeniem, pakuję do kartonu tylko to, co naprawdę mogę zabrać, żadnych dubletów, pilnuję się, te muszą zostać. A kiedy kończę, u moich stóp karton wypełniony tym, co znów nierozsądnie postanowiłam uratować, starsza pani prowadzi mnie do innego pokoju, w którym piętrzy się znacznie skromniejszy stosik. Sięga po jedną z książek, wertuje ją i mówi:

- Kochanie, nie wiem, czy ci się spodoba. To jest bardzo dobra książka, ale to jest męska powieść.

A więc dla mnie, we mnie teraz uderza ta nadzieja, w żadnego przyszłego czytelnika biblioteki, tylko we mnie konkretnie i wiem, że nie będę mogła odmówić. Ale kiedy biorę ją do ręki, wzrok pada najpierw na znajomy fragment z Eliota, a potem czytam pierwsze zdanie: „Porucznik Peter Holmes z australijskiej Królewskiej Marynarki Wojennej zbudził się o świcie”.

Nie znam tej książki, ale wiem kim jest Peter Holmes i jego żona Mary, bo literatura jest nieskończoną kalką, a każda książka dziwnym mischungiem wszystkiego, co zostało napisane w przeszłości. Wszak wiem, że „Peter Holmes istniał, acz nie istnie światował w waszej historii: był bohaterem powieści. A skoro był bohaterem powieści, to i jego iluzję odegrano w przezwiecznym umieraniu, wraz z miriadami sprzężonych ze sobą wariantów, odgrywając jednego Wszechpetera, tak samo, jakby istniał w istnem światowaniu.”

Więc może i mnie czeka kiedyś spotkanie z tymi, których uwięzionych między okładkami nie potrafiłam wyrzucić. Może jest jakiś raj – albo i piekło – w którym czeka na mnie Fabrizio Salina, i Feliks Krull, i Knecht, i Dumanowski, i Kostek Willemann, i wszyscy, wszyscy inni.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz