Czyli ja i kobieta w nieokreślonym
wieku, kryjąca się za przymiotnikiem „starsza”, a dookoła ogromne, na wpół
opróżnione mieszkanie. Pośrodku pokoju kartony wypełnione książkami i jeden
pusty – czekający na mnie.
Ile razy – myślę, przekładając je i
wertując – za książkami, które przez moje ręce trafiały na półki parafialnej
biblioteki, kryło się dokładnie to samo? Nie myślałam o tym przedtem, bo chyba
myśleć nie chciałam, ale przecież tak właśnie jest: ktoś umiera, ktoś się
wyprowadza – i nagle zostają stosy książek bez adresu i właściciela. A jeśli
już myślałam, to raczej wyobrażając sobie, że przynoszą je raczej ci, którzy
nie czytają i nie bardzo wiedzą co z nieoczekiwanym, uciążliwym spadkiem zrobić
(wszak kulturalni ludzie książek nie wyrzucają, tylko szukają im nowego domu).
Więc ile razy to już robiłam,
mechaniczne ruchy, nazwisko, tytuł, częściej okładka, odtwarzany w głowie
katalog, chcę, nie chcę, mam, nie mam, dublet, dublet, przyda się, nie przyda
się, biorę. Proste.
A teraz – teraz naraz jest ktoś,
kto wpatruje się we mnie z… no właśnie, z czym? Z nadzieją? Chyba tak. Stare
oczy pełne smutnej nadziei, że chociaż trzeba je oddać, to może jednak te książki
trafią w dobre miejsce, może ktoś je będzie czytał, może czyjeś emocje jeszcze
wzbudzą.
Ile razy patrzyłam na własną
biblioteczkę w pokoju z przekonaniem, że to rodzaj perwersji, tyle że
społecznie akceptowanej, otaczanie się przeczytanymi książkami, ich
gromadzenie, błądzenie wzrokiem po okładkach, kartkowanie czasem, w zamyśleniu,
bez szukania czegoś konkretnego, wertowanie dla samej przyjemności zatrzymania
się na znajomych, w moim przypadku najczęściej zielonych podkreśleniach. Nazwiska
autorów ułożone chaotycznie, w znanym jedynie mnie porządku, miłosna lista
podbojów, kochankowie na jedną albo kilka nocy, porzucani, przyjmowani z
powrotem, otaczani czcią, pytani o radę, służący dobrym słowem.
Ale gdyby to mnie ktoś kazał
spakować te książki do kartonów i się z nimi rozstać? Co bym oddała, tak
naprawdę? Czym bym zapełniła później pustkę – nie po książkach, ale po
literaturze?
Gdybym mogła zostawić jedną, trzy,
pięć, dziesięć nawet – co bym zostawiła?
Więc uciekam przed tym rodzącym
wątpliwości spojrzeniem, pakuję do kartonu tylko to, co naprawdę mogę zabrać,
żadnych dubletów, pilnuję się, te muszą zostać. A kiedy kończę, u moich stóp karton
wypełniony tym, co znów nierozsądnie postanowiłam uratować, starsza pani
prowadzi mnie do innego pokoju, w którym piętrzy się znacznie skromniejszy
stosik. Sięga po jedną z książek, wertuje ją i mówi:
- Kochanie, nie wiem, czy ci się spodoba.
To jest bardzo dobra książka, ale to jest męska powieść.
A więc dla mnie, we mnie teraz uderza ta nadzieja, w
żadnego przyszłego czytelnika biblioteki, tylko we mnie konkretnie i wiem, że
nie będę mogła odmówić. Ale kiedy biorę ją do ręki, wzrok pada najpierw na znajomy
fragment z Eliota, a potem czytam pierwsze zdanie: „Porucznik Peter Holmes z
australijskiej Królewskiej Marynarki Wojennej zbudził się o świcie”.
Nie znam tej książki, ale wiem kim jest Peter Holmes i
jego żona Mary, bo literatura jest nieskończoną kalką, a każda książka dziwnym
mischungiem wszystkiego, co zostało napisane w przeszłości. Wszak wiem, że „Peter
Holmes istniał, acz nie istnie światował w waszej historii: był bohaterem powieści.
A skoro był bohaterem powieści, to i jego iluzję odegrano w przezwiecznym
umieraniu, wraz z miriadami sprzężonych ze sobą wariantów, odgrywając jednego
Wszechpetera, tak samo, jakby istniał w istnem światowaniu.”
Więc może i mnie czeka kiedyś spotkanie z tymi, których uwięzionych
między okładkami nie potrafiłam wyrzucić. Może jest jakiś raj – albo i piekło –
w którym czeka na mnie Fabrizio Salina, i Feliks Krull,
i Knecht, i Dumanowski, i Kostek Willemann, i wszyscy, wszyscy inni.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz