Bernadeta Prandzioch | Dziennik

poniedziałek, 16 lipca 2012

Miasto nocą


Druga, może trochę później. Jeszcze nie środek nocy (a przynajmniej tej części przeznaczonej na sen), ale moment najgłębszej ciemności. Miasto pozorujące spokojne uśpienie. A przecież miasta nigdy nie zasypiają, ich życie nie zamiera całkowicie nawet na chwilę. Tak jak nie gasną zupełnie ich światła. Miasta jedynie umierają, zasypiają na wieczność i to najbardziej przerażające widoki: puste spojrzenia okien wymarłych miast.

Ale to miasto żyje. Granatowe niebo osiadło na nierównościach dachów. Migotliwie oddychają światła rozsypane po ulicach. Rzeka płynie swoim odwiecznym rytmem. 

I naraz błysk. I kolejny, wydobywający z ciemnego obrazu wszystkie szczegóły. Bez grzmotu, niemy spektakl, który oglądam na ekranie własnego komputera. Dziwne oszustwo.

Ale przecież potrafię sobie wyobrazić całą resztę. Poczuć, usłyszeć. Więc w ciszy wpatruję się w ruchomy obraz i trochę jakbym tam była. Ożywa to, co najważniejsze, a czego żadna kamera nie jest w stanie uchwycić: zapach miasta, jego smak na koniuszku języka, jego obcy szum, jego rytm. To zapisuje się w pamięci wcale nie mniej wyraziście niż obrazy. Układa się w całościową narrację o obcym-już-oswojonym miejscu. 

I chociaż jestem we własnym pokoju, to wcale mnie tu już nie ma. Cała jestem stamtąd. Cała jestem tam.
Znów stoję na Gellért-hegy, trzeszczą białe kamyki pod stopami i wpatruję się w napierającą na miasto czerń. Zastanawiającą, bo zwykle niebo nad miastami ma mętny odcień, rozwodniony światłem niezliczonych latarni. Niebo nad Budapesztem jest czarne. Blask miasta odcina się od niego jeszcze bardziej wyraziście, wieloma tonacjami jasnych barw.

A potem schodzę krętymi, nierównymi ścieżkami wprost na niezmiennie imponujący – czy to w dzień, czy w nocy - Hotel  Gellért, smugi światła wydobywają architektoniczne perełki w budapeszteńskiej koronie art nouveau. I idę, idę na Szabadság híd.

Tutaj miasto pachnie najintensywniej. Właśnie tak jak wskazuje na to nazwa mostu: wolnością. Ciepłe podmuchy wiatru znad Dunaju rozwiewają mi włosy i przylepiają się do skóry. Za mną jednostajny szum przejeżdżających po moście samochodów. Czasem przetacza się z hukiem tramwaj, wprawiający konstrukcję w rytmiczne kołysanie. Na nabrzeżu ruch, ludzie spacerują, zmierzają zapewne do niezliczonych borozo, bo jeszcze za wcześnie na powrót do hotelu. I ja tam zmierzam, ale jeszcze nie teraz, jeszcze chwila, jeszcze jedno spojrzenie. Woda chlupocze o burty przycumowanych statków. Ktoś kogoś woła, choć nie rozumiem słów, żadnych słów w tym dziwnym języku nie rozumiem.  

Opieram łokcie o zimną chropowatość zielonych poręczy i chłonę tę noc, która zostanie we mnie na długo. A przecież wiem, nie ma w niej nic nadzwyczajnego. A jednak jest: całe życie się w niej zawiera. Całe jego piękno. Jego smak. 

I naraz błysk. Pamięć oślepiona. Rzeczywistość wraca. Wyłączam komputer, czas spać.

Nad Budapesztem burza trwa.         


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz