Nawet nie rozglądałam się zbyt
uważnie. Wobec zupełnie nowego w polskich lipcowych warunkach, panującego od
kilkunastu dni klimatu okołorównikowego, znaczenie miało dla mnie jedynie to,
że znalazłam ławkę w cieniu. Oraz że przy odrobinie dobrej woli wydobytą z
plecaka wodę mineralną można określić jako chłodną. Ławka na wprost mnie długo
pozostawała pusta – nic dziwnego, biorąc pod uwagę jak prowokacyjnie zalana
była słońcem. A jednak znalazł się ktoś, kto na niej usiadł.
To ona ją wybrała. Z przekonaniem,
nie dlatego, że brakowało ocienionego miejsca. Usiadła, podnosząc twarz do
słońca. Widać było, że ostre, niemal palące promienie napierające na jej
podstarzałą skórę, sprawiają jej wyraźną przyjemność. On dołączył po chwili.
Podobny do niej wiekiem, opadł na ławkę swobodnie. Ale ta swoboda była
wyćwiczona, miała skrywać wiek i przydane mu dolegliwości.
Przywitała go uśmiechem.
Przypuszczam, że śmiały się też jej skryte za dużymi, brązowymi szkłami oczy,
musiały się śmiać, bo uśmiech był autentyczny, niewymuszony. Jakby cieszyła się, że znów go widzi, choć
przecież wcale się nie rozstawali. Wyjął papierosy. Zapalił, zaciągnął się dwa
razy i podał jej. Spotkały się dłonie. Zaciągnęła się, odchylając do tyłu,
wypuszczając nad siebie dym. Było w tym coś niezwykle intymnego. Być może tak
samo, wspólnie palili papierosa czterdzieści lat wcześniej, w zmiętej pościeli,
w jakimś odległym łóżku. I może nawet wcale już o tym nie pamiętają, może
zatarło się w ich pamięci to wspomnienie, a może tylko się rozdzieliło –
inaczej pamięta to on, inaczej ona. To nieważne. A jednak coś pozostało. Coś,
czego czas nie zatarł. Bliskość między nimi. Nie rozmawiają, wcale. Odkąd
usiedli na ławce, nie zamienili ze sobą ani słowa.
A mimo to widzę doskonale jak są
sobie bliscy. Zdradza to czułość gestu, gdy spotykają się ich dłonie,
wymieniając papierosa - dziwny, dymiący znak przynależności do siebie. Widać to
w ułożeniu ich ciał milcząco do siebie zwróconych, które choć się nie stykają,
są dla siebie. Jakby się szukały, pomimo wszystko, po tylu latach.
I naraz czuję się nieswojo. Jakbym
nie obserwowała wcale parkowej scenerii, a zaglądała do sypialni, przez dziurkę
od klucza. Niezauważona, ale z pewnością nieproszona. Więc odwracam wzrok,
zastanawiając się, jak to możliwe, że parkowa ławka w chwili, w której ktoś na
niej siada, staje się z miejsca eksterytorialna, nie należy już do parku,
przestaje przynależeć do wszystkich wokół, staje się jakimś azylem, przystanią.
Odgradza od rzeczywistości, sama będąc w niej na wskroś zanurzona.
Ta ławka jednym pozwala na spokojną chwilę intymnej bliskości,
niewyszukaną i nie nadzwyczajną, a przecież ważną, w swym codziennym wymiarze.
Inni – dzięki niej - mogą stać się niewidocznym obserwatorem, niemym świadkiem
cudzej miłości. Trahit sua quemque
voluptas.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz