Bernadeta Prandzioch | Dziennik

poniedziałek, 2 maja 2011

Nostalgia.

W swoich wędrówkach po Casercie, zaszłam w rejony, gdzie nie było już żadnego turysty, nie biegały dzieci, tylko cisza dookoła. Taka cisza, że przez chwilę jedynym dźwiękiem, jaki słyszałam, były moje własne kroki na bruku. A kiedy skręciłam w jakąś wąską uliczkę, dobiegły mnie dźwięki melodii. Zaczęłam się rozglądać w poszukiwaniu źródła tej muzyki.
I zobaczyłam: na końcu uliczki była zamknięta kawiarnia (dziś we Włoszech święto pracy, jak u nas), a przed nią wystawione na ulicy plastikowe, czerwone stoły i krzesła, firmowane logiem coca-coli. Przy jednym z nich siedział mężczyzna, którego wiek zdradzały głębokie bruzdy na ogorzałej słońcem twarzy i lekko przygarbiona sylwetka. Siedział w grafitowym garniturze, wiszącym nieco zbyt luźno na jego szczupłym, ale umięśnionym ciągle ciele. Na stoliku stało radio, tranzystorowe, jakich się już praktycznie nie widuje. Z radia płynęły dźwięki jakiejś starej, tradycyjnej włoskiej muzyki.
Nie wiem, co to za muzyka była, ale zamykała się w niej nostalgia za czasami, które już bezpowrotnie przeminęły. Mieszało się w niej dostojeństwo jakieś, z pogodnym nastrojem, nadzieją i zachwytem. A może wcale nie? Być może to we mnie te wszystkie uczucia się zmieszały i sprawiły, że tak a nie inaczej to odebrałam?
Jedno nie ulega wątpliwości: na ulicy panował uroczysty nastrój. Wstrzymałam oddech, by tego nie zniweczyć, przeszłam tak cicho, jak tylko mogłam, by nie wyrwać starca z tego pięknego zamyślenia o przeszłości, które wywołało łzy w jego oczach, szklące spojrzenie, ale nie spływające po zmęczonym życiem policzku.
Mam nadzieję, że piękna to była przeszłość.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz