Bernadeta Prandzioch | Dziennik

wtorek, 25 lipca 2017

Jesteś szczęśliwy? Wstydź się!

Czytałam ostatnio „Czyje jest nasze życie?” – wydaną przez miesięcznik Znak rozmowę Olgi Drendy i Bartłomieja Dobroczyńskiego – książkę dobrą, wypełnioną cennymi przemyśleniami i trafnymi uwagami, choć jednocześnie męczącą w swej rozpiętości tematycznej. Ale ja dzisiaj nie o tym.

Został ze mną po lekturze jeden wątek i nie daje mi spokoju. Wątek z którym – dodajmy dla porządku – fundamentalnie się nie zgadzam.

Oto w rozdziale zatytułowanym przewrotnie „Kiedy popełnisz samobójstwo?” autorzy podnoszą kwestię absurdalności naszego istnienia, braku sensu, braku nadziei i poczucia, że życie generalnie jest pasmem cierpień i udręk. Patronuje im oczywiście niezawodny w takich okolicznościach Schopenhauer.

„Mam wrażenie, że ostatnimi czasy świat nie dostarcza zbyt wielu powodów do trwania, wręcz przeciwnie, trzeba je znajdować z coraz większym wysiłkiem i desperacją, a coraz częściej pojawia się myśl, że to wszystko nie ma sensu” – twierdzi Olga Drenda.

Wtóruje jej Dobroczyński, odżegnując się co prawda wyraźnie od decyzji o samobójstwie, ale motywując to etyką „maksymalizacji współczucia i minimalizowania cierpienia” – nasze samobójstwo mogłoby sprawić naszym bliskim ból, dlatego warto z niego zrezygnować.

Mam wrażenie, że ostatnimi czasy świat nie dostarcza zbyt wielu powodów do trwania… Dziwne to zdanie, zaskakująco naiwne. Jakby czasy mogły w ogóle być na ogół ludziom przychylne albo – wprost przeciwnie – niesprzyjające. A jeśli – przyjmując w ogóle taką możliwość – nie są one takie teraz, to kiedy były? Kiedy ludziom jako ogółowi żyło się lepiej? Kiedy świat nie dawał powodów do pesymizmu?

Trudno mi sobie wyobrazić wiarygodną odpowiedź na to pytanie.
Zresztą rzecz nie w tym, by ją znaleźć.

Świat niewiele ma wspólnego z naszym szczęściem. Z poczuciem sensu naszego życia. Bo jedno i drugie jest wewnętrzne, a więc zależy w zasadzie wyłącznie od naszej interpretacji rzeczywistości. W Racjonalnej Terapii Zachowania, jednym z nurtów psychologii poznawczo-behawioralnej, który jest mi bliski, istnieje założenie, że wszystko jest kwestią tego, w jaki sposób myślimy o świecie, to znaczy o rzeczach, które nas spotykają. One same w sobie nie są pozytywne ani negatywne, to my nadajemy im taki status swoimi przekonaniami. Takie założenie pozwala relatywnie szybko zmienić „rzeczywistość” – zmiana sposobu myślenia sprawia, że możemy poczuć się lepiej. Nie chodzi tu oczywiście o absurdalny optymizm czy udawanie, że pada w chwilach, gdy ktoś na nas pluje. Chodzi raczej o przyjmowanie rzeczywistości taką, jaka jest, zwłaszcza wówczas, gdy nie możemy jej zmienić. A przecież takie sytuacje przynoszą nam zwykle najwięcej bólu i cierpienia.

W przeciwieństwie do Olgi Drendy odnoszę raczej wrażenie, że to nie tyle świat nie dostarcza nam powodów do radosnego przeżywania swojego życia, co raczej doświadczanie szczęście stało się czymś nienaturalnym, łatwo podważalnym, przynależnym lekkoduchom, momentami wręcz wstydliwym. Kiedy mówisz, że jesteś szczęśliwy, powinieneś mieć poczucie winy wobec tych, którzy szczęśliwi nie są. Kiedy mówisz, że jesteś szczęśliwy, to znaczy, że nie dostrzegasz wokół siebie spraw, zdarzeń, które powinny budzić twój niepokój. Kiedy mówisz, że jesteś szczęśliwy, to kusisz los, który za chwilę się odmieni, aby ci udowodnić twoją krótkowzroczność. Nie ciesz się, nie zapeszaj, nie wolno.

A tymczasem ja nie chcę przeżywać życia w taki sposób. O ile bliższa jest mi pełna zachwytu i stoickiego spokoju postawa Michała Cichego, którą tak pięknie opisał w swojej medytacji „Pozwól rzece płynąć”. Życie jest dla mnie czymś, czego chcę. Chcę – w każdym aspekcie. Chcę – uwzględniając wszystko złe, co mnie po drodze spotyka, co mnie boli i dotyka do żywego. Nie chodzi wcale o to, by widzieć tylko to, co dobre. Chodzi o to, by być gotowym doświadczać wszystkiego z taką samą intensywnością.

Jestem szczęśliwa, bo budzę się każdego dnia bez bólu. Bo mam obok siebie kogoś, z kim dzielę wszystkie radości i smutki. Bo wykonuję pracę, którą lubię, na warunkach, jakie sama sobie ustalam. Bo mam dom, w którym dobrze się czuję, w którym lubię przebywać. Bo mogę podróżować. Bo dzień kończę lekturą książki albo dobrym filmem.

I oczywiście, ta lista ma swój rewers. Nie zawsze cieszę się pełnym zdrowiem. Czasem kłócę się z moim mężem, czasem się nie rozumiemy, czasem trudno nam się dogadać. Czasem padam do łóżka po kilkunastu godzinach pracy. Czasem ktoś wycofa się ze zlecenia, czasem przez miesiąc nie odpowiada na wiadomości, czasem czekam na przelew. Czasem nie chce mi się sprzątać ani gotować. Czasem udany urlop oznacza, że w kolejnym miesiącu trzeba żyć nieco oszczędniej. Ale to nie oznacza, że jestem przez to mniej szczęśliwa.

To prawdopodobnie tylko jedno życie. Ani mniej, ani więcej. Określona, chociaż nieznana, liczba dni do dyspozycji. Za to nieograniczona liczba powodów do radości. Jak choćby ten teraz: siedzę przy biurku w swoim mieszkaniu, za oknem chmurny lipiec, w filiżance kawa, telefon milczy, edytor tekstu puchnie od znaków, za chwilę pójdę szykować obiad, ale jeszcze nie teraz… Teraz jest tu i teraz.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz