Bernadeta Prandzioch | Dziennik

sobota, 1 lutego 2014

Odwilż

Siedzimy w Zazie, przy moim ulubionym, balkonowym stoliku. Czas sączy się leniwie, skapuje z oblodzonych dachów. Późno na śniadanie, wcześnie na obiad. Bliżej nieokreślone pomiędzy. Dobre, bo nie narzucające żadnych powinności.

Siedzimy, siedzę - wypoczęta, najedzona, odrobinę nieuważna. Kiedy przyszłyśmy, nikogo poza nami nie było. Teraz wnętrze powoli się zapełnia. Stolik pośrodku zajmuje para z kilkuletnią córką. To ona po kilku chwilach przykuwa moje spojrzenie, gdy przed nią pojawia się talerz z mulami. Obserwuję, zaciekawiona. Pięciolatka i mule w sosie absyntowym? Zanurza palce w ciepłym sosie, wyławia muszlę, rozłupuje ją stanowczym gestem i wyrywa ze środka miąższ, wpychając go sobie do ust. Sos ścieka jej po brodzie. I kolejny raz, od nowa. Nie umiem się oderwać od tej łapczywości, zachłanności jakiejś, która wymusza zawrotne tempo pochłaniania kolejnych kęsów. Jest w tym coś innego, dzikiego. Rację ma ST, kiedy mówi, że w jedzeniu owoców morza jest coś seksualnego, palce zanurzone w ciepłym sosie, wysysanie miękkiego miąższu, soki cieknące po twarzy. Ta pięciolatka jest temu na przekór. Jej gesty nie są miękkie, a stanowcze. Ten akt jedzenia nie jest żadnym spektaklem, dla nikogo. I jednocześnie właśnie dlatego jest spektaklem najbardziej intrygującym. Jest jak łamanie tabu, podglądanie, sięganie po zakazaną książkę. A przy tym wyraz zachwytu na jej twarzy każe mi uwierzyć na powrót, że dzieci są mądrzejsze, lepiej znają świat niż my. Wiedzą.

Wychodzimy na zalaną słońcem ulicę, jest cicho, spokojnie, wszystko płynie. A wczoraj było głośno, była północ i było głośno, było pełno w knajpach i na zewnątrz nich i nienawidziłam w tamtej chwili Katowic, tego miasta-zombie, które zapada w letarg o dziesiątej, by o północy pogrążyć się w czarnym śnie. Nienawidziłam szarych twarzy na Śląsku, patrząc na roześmiane twarze pięknych dziewcząt i smukłch chłopców. I nieważne, że zimno, że styczeń, że śnieg pod nogami.

A wcześniej w Forum tłum kolorowy, kominek i głośne rozmowy, wystudiowana nonszalancja i jak mi tam dobrze było, jak inaczej. A za oknami stała Wisła skuta lodem. A przecież tak niedawno płynęła i był lipiec i lato było. Siedzieliśmy z Ł. na ławce i piliśmy wino wprost z butelki i dobry Boże, jak ono wspaniale smakowało. Mogliśmy w knajpie, mogliśmy w hotelu, ale chcieliśmy właśnie tam, nasz kaprys naszym prawem, kto nam zabroni. Piliśmy wino w najbardziej banalnej scenerii, pachniało goździkami i rozgrzaną ziemią i śniliśmy inne miasta, te prawdziwsze i inne rzeki, szersze, piękniejsze.

A teraz jest styczeń. Kraków. Świetlicki. Odwilż. Wszystko cieknie, cieknie... I dobrze, niech cieknie. Niech się zmieni, niech zniknie, odejdzie. Niech przyjdzie inne, nowe, lepsze, gorsze, nieważne. Nie, gorsze, nie. Niech przyjdzie inne. Nie chcę wracać na Śląsk. Kocham go i chciałabym go teraz z siebie wydrapać, zapomnieć, być znikąd. Być od nowa. W jakimś innym miejscu. A przecież wiem, że się nie da. Ale jednak, muszę wyjechać, jeśli chcę uratować tą miłość, M. ma rację - koniec, ściana, dalej nie dotrzemy.

Mam dwadzieścia cztery lata i porankiem szarym wpatruję się w sufit nad głową. Prawie dwadzieścia pięć. Wszystko przede mną. Mam dwadzieścia cztery lata i niezliczone pespektywy. Mam dwadzieścia cztery lata i przede mną czarna pustka, nicość, dziura. Wszystko się ułoży. Nic się nie ułoży. Wiem, czego chcę i to zdobędę. Nie wiem czego chcę, nie wiem jak o to walczyć. Mam dwadzieścia cztery lata i nauczyłam się już trochę o życiu. I nie wiem nic, jestem jak dziecko samotne na wyprawie w Himalaje.

Mam dwadzieścia cztery lata i się boję. I ten strach mnie nie opuszcza. I nic nie może go ukoić.

2 komentarze:

  1. Wewnętrzna sprzeczność, bliskie mi uczucie. Masz lekkie pióro, przy tym niebanalne. Będę tu zaglądać.

    OdpowiedzUsuń
  2. Jeśli umiesz wytworzyć strach ... umiesza go to każe pokonać. Świetne ostatnie dwa akapity.

    OdpowiedzUsuń