Po raz pierwszy myślę, że być może
tajemnica i sens Bożego Narodzenia zawiera się w samotności.
Bóg, będąc Jedynym, zawsze jest
Samotnością, mimo że wypełnia wszystko i wszystko zawiera się w nim. Ale w
chwili swojego narodzenia, w mroku Nocy Betlejemskiej, doświadcza innej
samotności, samotności ludzkiego doświadczenia, zderzonej z boskością.
Być może jest to także naszym
udziałem, zasnutym jedynie mgłą zapomnienia, może przychodzimy na świat w
stanie boskiej wszechwiedzy i nieskażonej jasności, która gaśnie w konfrontacji
z doświadczeniem osamotnienia, chłodu, pustki.
Wszystko, co najważniejsze w naszym
życiu – od niedostępnej naszej pamięci chwili narodzenia po antycypowany, ale
nigdy nikomu nie opowiedziany moment śmierci – jest do pewnego stopnia
nieprzetłumaczalne, wymyka się językowi, próbom nazwania, jest naszym
indywidualnym, a więc z konieczności samotnym doświadczeniem. Wspólnota nie
istnieje, zderzamy się samotnościami, próbując je nawzajem przeniknąć, choć to
niemożliwe, takie zlanie w jedno.
Wspólnota zgromadzonych w stajence
Tamtej Nocy także jest wspólnotą samotności. Bo czy możliwe jest zrozumienie,
czego doświadczała wówczas Maryja? A Józef? Pasterze? Radość i zachwyt, które
im przypisujemy automatycznie, to zaledwie skorupka, pod którą buzować musiały zupełnie
inne doświadczenia, emocje, myśli, przeżycia.
Co czuła Maryja, pochylona nad
płaczącym niemowlęciem, nad swoim pierworodnym Synem, którego urodziła pośród
chłodu i ubóstwa, z dala od domu, pod nieobecność innych kobiet, w towarzystwie
męża, który obdarzył ją bezgranicznym zaufaniem? Jakiego ogromu bezradności i
siły doświadczała jednocześnie w tamtej chwili? I nie było nikogo, komu mogłaby
to opowiedzieć. Kto zresztą zrozumiałby tę opowieść, skoro nie rozumiemy jej
my, znający dalszy ciąg…?
A Józef? Czy uważał się za
szaleńca? Czy pokochał z miejsca Dziecko, którego ojcem nie był, a które
zostało jedynie powierzone jego opiece? Czy pojawiła się jakakolwiek rysa na
zaufaniu wobec Maryi? Czy patrząc na przemarzniętą, pozbawioną przyzwoitego
schronienia rodzinę, czuł, że zawiódł jako mężczyzna, mąż, ojciec? On również
milczał, bo cóż mógłby powiedzieć? I komu?
Co przywiodło do stajenki ubogich
pasterzy, prostych ludzi? Coś przecież pozwoliło im uwierzyć w anielskie obwieszczenie.
Czy to samotność kierowała ich krokami? Czego szukali? Nadziei…? Ukojenia…?
Wiary, że nareszcie ktoś obdarzy ich uwagą i zrozumieniem…? Ich – zapomnianych,
strudzonych pracą, których rzeczywistość ograniczała się do monotonii pastwiska…
Czy ta sama samotność kazała
przemierzyć niezliczone kilometry tajemniczym Mędrcom ze Wschodu…? Gwiazda,
która ich prowadziła, świeciła tak jasno, bo składała się z dręczących pytań,
niepokoju serca, nieustannych poszukiwań, pełnych zniechęcenia, słabości,
niegasnących wątpliwości… To ona przywiodła ich do Jezusa, u Niego szukali
Odpowiedzi, szukali Jasności, szukali Prawdy… I jeśli znaleźli – to jedynie w samotności,
w milczeniu.
Nic się nie zmieniło. Noc Bożego
Narodzenia jest nocą samotności. Spojrzenie na wypełniony Tajemnicą żłóbek, owe
„oczu oczarowanie” jak pisze Tischner, jest spojrzeniem samotnych, zbłąkanych
oczu… Coś mogą dostrzec, coś wyzwolić, obudzić w środku jakieś przeżycie,
jakieś mętne przeczucie wieczności, a może wprost przeciwnie – ludzkiej słabości
i małości… Ale to doświadczenie nie posiada narracji, nikomu nie zostanie
opowiedziane, nie ma takich słów, które by na to pozwoliły. Prawdziwe sacrum jest nieodmiennie milczeniem, bo
wykracza poza opisaną rzeczywistość. Pozostanie zatem samotnym doświadczeniem
patrzącego.
To przed tą samotnością uciekamy w
objęcia bliskich, w bezpieczne schronienie wspólnoty stołu, w zalewający ciszę
gwar rozmów, śpiewu, brzękanie sztućców, w niekończącą się litanię życzeń i
opowieści o rodzinnym klimacie trzaskającym wesoło jak ogień w kominku…
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz