Bernadeta Prandzioch | Dziennik

czwartek, 9 lutego 2012

W drodze.


            Idąc do Biblioteki Śląskiej, zwykle skracam sobie drogę przecinając cmentarz na Francuskiej. Podoba mi się ta dziwna cisza, która tam panuje, mimo że cmentarz jest przecież wciśnięty w sam środek tętniącego miasta. Czy może raczej to miasto obrosło ten milczący prostokąt swoją tkanką.

            To, co oczywiście najbardziej przykuwające uwagę, to specyficzne inskrypcje na nagrobkach. Informujące przechodnia, że tu spoczywa lekarz, tam uczestnik III powstania śląskiego, obok aktorka, dalej profesor, gdzieśtam jeszcze „pisarz i humanista”. Kilka słów i wszystko jasne? Fascynują mnie te słowa, bo się ich boję. Boję się tych przyklejonych etykietek, które w jednym słowie próbują zamknąć człowieka – prawdziwego człowieka, który z pewnością był kimś więcej, niż tylko lekarzem, profesorem, muzykiem. A może wprost przeciwnie – może boję się, że nie będzie takiego słowa, które kiedyś będzie pasować do mnie? Że nie będzie takiej etykietki, w którą będę się wpisywać?

            Tak łatwo przychodzi nam zamykanie innych w prostych słowach. Mamy gotowe schematy, łatki, opisujemy życie jednowyrazowo. Tylko wobec siebie tak nie potrafimy. A jeśli już – to wybieramy słowa z premedytacją, by się za nimi ukryć. Szukamy w słowach ochrony, nie wyzwań.

            Kiedy M. poprosiła mnie ostatnio o napisanie „trzech zdań o sobie” na stronę Reflektora, myślałam nad tym dwa dni. Bo przecież musi być i prawdziwie, i oryginalnie, i co można o sobie w trzech zdaniach powiedzieć, i to tak dużo, a kim ja jestem, tylko studentką, kropka.

            Przypomniały mi się od razu najprostsze ćwiczenia na warsztatach z autoprezentacji. Odrysuj swoje dłonie. Na jednej wypisz pięć wad. Na drugiej pięć zalet. Te pierwsze dłonie zapełniają się natychmiast. Nad zaletami ludzie myślą, niepewnie zerkając po sali…

            Wychodzę z cmentarza na ruchliwą Francuską, przecinam pseudopark, mijam służbowe wejście do biblioteki, którego jakiś czas temu, przez kilka tygodni używałam. To sprawia, że kiedy wchodzę do holu, zawsze mam wrażenie, jakbym wchodziła do teatru. Prawdziwe życie biblioteki toczy się tam, gdzie wzrok czytelnika sięgnąć nie może. Stoję w kolejce, słucham głupawych rozmów dwóch kolesi za mną, którzy mimo że studiują, wciąż przeżywają traumę analizowania wierszy w szkole średniej (powodem ich ożywionej dyskusji jest oczywiście wystawa poświęcona Szymborskiej. Wszak Szymborską czytali w Polsce wszyscy, tylko do teraz się z tym kryli. Teraz już nie muszą, przestało to być wstydliwe, więc każdy ma swój ulubiony wiersz Szymborskiej). Myślę o tych kilometrach torów wewnątrz budynku, po których jeżdżą sobie śmieszne, czerwone wagoniki, rozwożąc książki w odpowiednie miejsca. I wydaje mi się to za każdym razem okropne. Jakby biblioteka stała się przez to fabryką, totalnie zdehumanizowaną. Jakby to odbierało wartość książkom. Bibliotekarze za szybą w wypożyczalni pracują jak kasjerzy w hipermarkecie. Bezmyślnie. I dlatego z pewną nadzieją myślę o nowej uniwersyteckiej bibliotece, w której na powrót można będzie poruszać się między regałami, przewertować książkę, wziąć ją do ręki. Z nadzieją myślę o bibliotece, która na powrót będzie pachnieć książkami, a nie spalanym w bebechach komputerów kurzem. Mimo, że pewnie i tak znakomitą większość książek będę nadal zamawiać w środku nocy, we własnym domu, kilkoma kliknięciami klawiatury.

            Nic takiego. Zwykłe codzienności. Znajome mury. Idę w stronę rynku, szczęśliwa z powodu słońca i odrobinę wyższej temperatury i myślę o tym, jak mocno zakorzeniona jestem w tym mieście, którego nawet szczególnie nie lubię, ale tak jak się nie lubi swojej ręki czy nogi. I zastanawiam się, czy pasowałabym do jakiegoś innego miasta, czy już zawsze w każdym innym mieście będę trochę obca.

            A jednocześnie – przemierzając znajome ulice – tęsknię za wędrowaniem po ulicach nieznanych, w innych, nie-moich miastach. I czuję, jak bardzo potrzebuję wyjechać, stać się na chwilę przezroczysta, stać się widzem, obserwatorem jedynie. Jak mi potrzebne jest powolne oswajanie obcości. Może się uda, niedługo…

            A póki co rynek. Wcale nie obcy. Wcale nie rynek. Inny jakiś, bo ulice i chodniki nagle zbielały od mrozu. Jakby je ktoś wyszorował. Miasto straciło na chwilę swoją szarość. A ja? Po prostu idę. Bo zimno. Bo o kawie marzę, w ciepłym mieszkaniu. I żeby wiosna już przyszła.      

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz