Kolejny raz Bauman, czytany na
zajęcia. Kolejny raz o postmodernizmie. Wydawać by się mogło, że to już wszystko jakoś we mnie uporządkowane, że
przecież wiem mniej więcej, co Bauman ma do powiedzenia w tej kwestii, co mówi
sam postmodernizm, a co modernizm.
Ale to
tylko wierzchnia warstwa. A skoro ją już znam, to mogę zedrzeć, i szukać
głębiej. Szukać jakiegoś pulsującego punktu. I znajduję. Chwytam się rozdźwięku
między tolerancją a solidarnością. Próbuję to rozgryźć, by posmakować,
przetrawić. Rozmawiam o tym na zajęciach z Panią Profesor.
Tolerancja, która według Baumana
jest nowoczesna, a którą w postmodernistycznym świecie zastępuje solidarność. Co
oznacza, że współcześnie funkcjonują obie, jednocześnie. I że wcale solidarność
nie jest lepszą wersją tolerancji. Nie zawsze może ją zastąpić. Tolerancja –
pisze Bauman – jest aktem obojętności, nie wymaga zaangażowania, jest bierna. Jako
relacja - jest niesymetryczna, z powodzeniem może być wyrazem wyższości.
Inaczej solidarność. Solidarność wymaga aktywności, otwarcia się, zawiązania
osobistej więzi, poczucia odpowiedzialności. Solidarni jesteśmy równi.
Przykładam
to do rzeczywistości i myślę o tym, że słowu „tolerancja” nadaje się przecież zupełnie
inne znaczenie. Że te wszystkie mniejszości etniczne, seksualne, kulturowe,
które chcą tolerancji, żądają wręcz – wołają o coś zupełnie innego. Nie zależy
im na naszej obojętności. Walczą z poczuciem wyższości. A przecież w doskonałej
większości mają to, czego się domagają: tolerancję właśnie.
Ale
zastanawiam się nad tym głębiej. Obracam słowa na języku. „Toleruję twoje
zachowanie”. „Jestem tolerancyjny, niech robią, co chcą”. „Nie możemy tego
dłużej tolerować”. I przecież to wszystko tam jest: obojętność właśnie, zamiast
otwarcia się. Dystans. Pobłażanie. Wyższość. Zatem tolerancja znaczy dokładnie
to, do czego odwołuje się Bauman.
To nie
słowa są nieostre. To my je takimi czynimy. Używamy ich nieuważnie i ich
znaczenie staje się rozmyte. Synonimy przestają być wyrazami bliskoznacznymi, a
stają się równoznacznymi. Gubią się subtelności. Dlaczego?
Bo słowa
straciły swój ciężar, odkąd można je bez trudu poprawiać, naprawiać, kasować,
zamieniać, przesuwać. Wystarczy wziąć do ręki pióro, a gdy zawiśnie nad pustą kartką
– słowa na powrót zaczną ważyć. Biała do oślepienia kartka i nieograniczone
możliwości. Jedna szansa? Może nie, ale każdy błąd odciśnie na niej swój ślad. Każdy
błąd zostanie przekreślony, ale nie usunięty. Słowa trzeba więc cyzelować w
głowie, a nie cofając kursor po ekranie. A jeśli nie pióro – to maszyna do pisania.
Mechaniczna bolesność słów. Oswajanie lęku, tak by upiorny stukot przerodził
się w miarowy rytm myśli. Słowa, których nie da się cofnąć. Tu mają znaczenie
odcienie.
Ale dobrze:
niech będzie nawet ta wirtualna kartka na ekranie komputera. Z możliwością
poprawiania zdań w nieskończoność. Wystarczy zacząć pisać naprawdę, to znaczy z
myślą o tym, że ktoś to przeczyta, by zacząć ważyć znaczenie słów. Odkrywam to
sama, z niejakim zdumieniem. Odkąd piszę teksty, które wiem, że ktoś czyta, mam
zwykle w zasięgu ręki przynajmniej dwa słowniki. Wcale nie ortograficzny. Ani
nie słownik poprawnej polszczyzny. Błędów ortograficznych nie robię
intuicyjnie. Błędy językowe – są mało istotne, gdy to treść jest właściwą warstwą
czytania tekstu. (Nie mówię o literówkach czy braku polskich znaków: te są
wyrazem lenistwa. Jedynie o nieuniknionych błędach w odmianie końcówek
chociażby.) O wiele bardziej przydaje się zwykły słownik języka polskiego i
słownik synonimów: by wydobyć precyzję i ostrość pojedynczych słów.
Wtedy: pojąwszy
dokładnie gęstość pojedynczych wyrazów, ich ciężar w określonych
konfiguracjach, i to metodycznie – jak chemik, który zna masę atomową
poszczególnych pierwiastków i wie świetnie w jakie związki wchodzi pierwiastek
z innymi - wtedy dopiero można pisać jak Márai czy Jerofiejew. Tak, że
pojedyncze zdanie staje się osobną powieścią. Historią. Wydarzeniem. Wykracza
poza wyznaczone ramy. Żyje.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz