Bernadeta Prandzioch | Dziennik

wtorek, 29 marca 2011

Oswajanie.

Siedziałam dziś popołudniu na ławce w parku, korzystając z wolnej chwili między zajęciami a korepetycjami. Czytałam książkę [„Święty Wrocław” Łukasza Orbitowskiego – polecam!], wygrzewając się w promieniach niewątpliwie już wiosennego słońca. I tak jakoś mimochodem obserwowałam - znad przewracanych kartek - dzieci, bawiące się na placu zabaw, oczarowana – nie pierwszy i pewnie nie ostatni raz – ich zaraźliwą radością i beztroską.

Pół godziny wystarczyło, bym się uśmiechała do siebie, własnych myśli i reszty dnia. Czasem myślę, że tylko w tym rzecz, żeby zachwycać się drobnostkami, że to jedyna sprawdzowa droga do szczęścia. Nawet jeśli brzmi to jak tandetna porada z jakiegoś pseudopsychologicznego poradnika „Jak żyć w zgodzie ze sobą”. Niby banał, ale chyba jednak coś w tym jest.

Więc zachwycam się dziś. Słońcem. Książką. Radością dzieci. Telefonem przyjaciółki. Dźwiękiem kolejnego nadchodzącego smsa. Nową torebką [bo torebek – tak jak butów – nigdy dość!]. Zapachem kwiatów stojących na stoliku w moim mieszkaniu.

*      *      *

Zastanawiałam się ostatnio, siedząc z książką [znowu!] w pubie, nad tym co decyduje o naszym przywiązaniu do miejsc, o traktowaniu ich jak swoich. I w tym konkretnym miejscu – „Za drzwiami” – było to bardzo uzasadnione, bo choć byłam tam zaledwie kilka, jeszcze nawet nie kilkanaście razy, to czuję się tam właśnie jak u siebie. I nie do końca potrafię stwierdzić, co o tym decyduje – atmosfera? Przytulność? Życzliwe traktowanie ze strony barmana? Gwar rozmów dookoła? Ogromne okna, które oddzielają ciepłe wnętrze od katowickiej rzeczywistości?
A może chodzi o coś zupełnie innego – o rozmowy prowadzone z przyjaciółkami, o nieplanowaną zupełnie mini-imprezę urodzinową, którą tam urządziłyśmy? Może tym właśnie „naznaczyłyśmy” to miejsce, uznając je za swoje..

*      *      *

I tak samo, wydaje mi się, dzieje się z miastami. Jedne z miejsca uznajemy za swoje, inne nie dają się oswoić, pozostają obce, chłodne, niedostępne. Albo zwyczajnie, nie chcemy ich poznać, bo wydają się nieatrakcyjne, szare, smutne.

Całkiem niedawno oswajałam sobie kawałek Pragi. Właśnie, być może kluczowe jest słowo „kawałek”. Miasta zawsze pozostają niedostępne. Odsłaniają przed nami jedynie jakieś fragmenty, pozwalają dotknąć części większej całości. Ale to wymaga cierpliwości, spokoju, ciszy.

Nie rozumiem ludzi, którzy wyjeżdżają na objazdowe wycieczki z cyklu „Dwadzieścia miast w dziesięć dni”. Z nowym miastem trzeba się przywitać, trzeba się w nim zanurzyć, wsłuchać się w jego rytm. Nie wydzierać dla siebie jak najwięcej. Wprost przeciwnie – czasem wystarczy usiąść i obserwować ludzi – wyławiać z tłumu mieszkańców, zobaczyć jak się poruszają, gdzie spieszą, jak wyglądają. Zastanowić się nad tymi, którzy te same ulice przemierzali przed nami, dziesięć lat temu, pięćdziesiąt, dwieście czy pięćset.

I tak, niespiesznie, poznawałam Pragę. Fragmentarycznie. Ale właśnie te części zapadły głęboko we mnie, tak jak ja zostawiłam w nich część siebie, swoje myśli, swój zachwyt. I chcę tam wracać, kiedyś.
A wbrew pozorom niewiele jest takich miejsc, za którymi tęsknię, właśnie dlatego, że są częścią mnie, że są trochę moje..

I tęsknię, za Pragą. Za ciszą w drodze na Strahov. Za niemym zachwytem w katedrze św. Wita. Za wieczorami w urokliwych pubach. Za pulsującym życiem praskim rynkiem. Za wiosną na Wyszehradzie. Za wszystkim, i za niczym konkretnie, jednocześnie.

I lubię tę tęsknotę.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz