Bernadeta Prandzioch | Dziennik

niedziela, 2 maja 2021

Powstania Śląskie, czyli wojna bez wygranych

Mierzi mnie bardzo to celebrowanie powstań śląskich i budzi mój sprzeciw, choć przecież nijak nie zaskakuje. Z perspektywy Śląska po prostu nie ma czego świętować. Jedynym podmiotem, dla którego III powstanie i wyrwanie dla siebie kawałka Śląska było zwycięstwem, jest Rzeczpospolita jako państwo o określonych celach politycznych i – co może nawet ważniejsze – potrzebach gospodarczych. O czym zresztą przypomniał dziś dobitnie swoim tweetem prezydent Duda. Oto wygrana „przyniosła odradzającej się Rzeczypospolitej niezwykle ważną, bo silną przemysłowo część Górnego Śląska”. A gdyby Górny Śląsk był tylko przestrzenią rolniczą w całej swej rozciągłości? Gdyby nie kopalnie i huty? Wtedy Polska pewnie by się nie szarpała, uznałaby wyniki plebiscytu, bo po co byłoby im przytulać cudzą biedę, po co brać sobie na wychowanie kolejne głodne dzieci. No ale przemysł. Wszystko w polskiej narracji o Górnym Śląsku – która wybrzmiewa góra dwa razy do roku, na Barbórkę i w okolicach powstań – dotyczy tylko tego jednego aspektu. Tego gospodarczego wzbogacenia, tych kopalń zręcznie do Polski przyłączonych. 

Nie były przecież powstania zwycięstwem Ślązaków. Poza Polską i kilkoma krajami Zachodu, zainteresowanymi osłabieniem Niemców, nikt na podziale Górnego Śląska nie zyskał. A na pewno nie mieszkający tutaj Ślązacy. 

Narracja o powstaniach wciąż, po stu latach, nie potrafi się pozbyć paskudnego odoru propagandy. Fakty obchodzą bardzo niewielu, reszta woli wygodne dla celów politycznych interpretacje. Właściwie do każdego zdania, które pada w przestrzeni publicznej na temat roku 1921 na Górnym Śląsku, można by dopisać „TAK, ALE”. Choć czasem nawet tego „tak” nie da się powiedzieć. 

Ot, weźmy sobie pierwszy z brzegu przykład o zaangażowaniu Kościoła po stronie Polski, o tym jak katoliccy duchowni poprowadzili śląski lud ku „odrodzonej ojczyźnie”, a przynajmniej tak to usiłował przedstawiać w piątek abp Skworc. Tak, to prawda. Byli tacy, którzy opowiadali się po stronie Polski i do tego samego zachęcali swoich wiernych. TAK, ALE. Ale co z tą drugą częścią duchownych na Śląsku? Bo przecież byli i tacy, którzy widzieli Śląsk wyłącznie w niemieckich rękach. Trudno się zresztą dziwić, wystarczy przypomnieć, że w tamtym czasie seminarium duchowne dla Górnego Śląska mieściło się w Breslau. I tak, wielu kapłanów na Górnym Śląsku nie mówiło po polsku. Po podziale Górnego Śląska następowały transfery międzyparafialne, a w zasadzie w tamtym momencie już międzydiecezjalne. Co ze księdzem Skowronkiem, który był wielkim orędownikiem autonomii, choć w ramach Niemiec? Co z księdzem Tunklem, którego wygnano z Kochłowic? Co z Kubisem, załęskim proboszczem, który tuż po podziale Górnego Śląska zwołał na załęskiej farze zebranie, aby omówić (nieciekawą) sytuację niemieckich wiernych po polskiej stronie Górnego Śląska i vice versa? Co z nimi wszystkimi, poza tym, że raczej nie znajdzie się dla nich miejsce w nowo powstającym Panteonie Górnośląskim, bo ten zakłada wyłącznie jedną, domyślną opcję tożsamościową. Ale dość o tym.  

W plebiscycie wzięło udział 1,2 mln Ślązaków. 60 tysięcy walczących w powstaniach po stronie Polski to wobec tego ogromu wyborców zaledwie garstka. I tak, zanim ktoś zacznie narrację o tym, ilu to Niemców zwieziono na głosowanie spoza Śląska, śpieszę z uzupełnieniem: około 20% głosujących nie mieszkało na Górnym Śląsku. I byli to reprezentanci obu opcji. W końcu – o czym się często nie wspomina – postulat umożliwienia głosowania osobom nie mieszkającym już na Górnym Śląsku był postulatem polskim. I jego wykonanie – gdy przyszło co do czego – też było typowo polskie. Okazało się bowiem, że Niemcy potrafili przygotować bardziej atrakcyjną w swoim programie wycieczkę na Śląsk, obejmującą oddanie głosu w stosownym lokalu. 

Moment historyczny sprzyjał oczywiście Polsce. Ślązacy, wymęczeni udziałem w Wielkiej Wojnie, czy to bezpośrednio czy pośrednio, pragnęli czegoś innego. Głównie potrzebowali nadziei. A Niemcy mogli im zaoferować tylko to, co już znali. Łatwo więc było ich skusić obietnicą, że od teraz będzie inaczej. Że nie będą biedować, umierać w kopalniach i oddawać życia na cudzych wojnach. Cóż… problem polega na tym, że niezależnie od przynależności państwowej biedni zwykle pozostają biedni, a bogaci bogacą się jeszcze bardziej. I prawda ta nie ominęła również Górnego Śląska. Nasi przodkowie biedowali tak samo „za Wilusia”, jak za „starej Polski”. Tak samo umierali w kopalniach, niezależnie czy było to kopalnie niemieckie czy polskie. A ich poświęcenia tak samo były nieważne i nikogo nie obchodziły. Sam udział w powstaniach był tego jaskrawym przykładem. Powstańców zgłaszano licznie w latach 30-tych do odznaczenia Krzyżem Zasługi bądź Krzyżem Niepodległości przez ZPŚ. Ten pierwszy przyznawano osobom, które „wyróżniły się w pracy dla kraju i społeczeństwa, spełniając czyny wychodzące poza zakres ich codziennych obowiązków”. W archiwach Wojskowego Biura Historycznego piętrzą się kartoteki ostemplowane na czerwono „ODRZUCONO” (czasem z adnotacją (!): z powodu braku pracy niepodległościowej). Najwyraźniej Ślązacy-powstańcy nie zrobili dla Polski nic wyjątkowego. A na pewno dzielili się na lepszych i gorszych. Nic nowego, chciałoby się powiedzieć. 

Wśród moich i Adriana przodków również są powstańcy. Są ci, którym wydawało się, że z Polską będzie im lepiej. I są również ci drudzy, którzy nie chcieli mieć z Polską nic wspólnego. Jedni przeprowadzali się po podziale Górnego Śląska z Zaborza do Bielszowic. Drudzy z Katowic do Gliwic, a potem, w czterdziestym piątym – wyprzedźmy nieco fakty – do Berlina. Odtwarzając rodzinne losy niejednokrotnie napotykaliśmy na poszlaki, które każą nam myśleć, że nie zgadzali się ze sobą nie tylko bracia, jak to się często pokazuje, ale nie zgadzały się ze sobą także małżeństwa.

I właśnie o kobietach myślę także w kontekście plebiscytu/powstań/podziału, bo o nich wspomina się zbyt rzadko. Plebiscyt był dla kobiet na Górnym Śląsku okazją do sformułowania swoich własnych poglądów i wyrażenia ich poprzez zagłosowanie na wybraną opcję. Właściwie po raz pierwszy ktoś je zapytał w tej kwestii o zdanie. Co więcej charakter plebiscytu sprawiał, że mogły je wyrazić w oderwaniu od zdania mężów, ojców, braci. Jak głosowały? Tego nie wiadomo, nikt tego przecież nie policzył. Ale ich głos miał znaczenie. We wszystkim, co wydarzyło się po plebiscycie, znów to znaczenie straciły. Cały dalszy ciąg – począwszy od powstania – był już kwestią wyłącznie męską. To mężczyźni walczyli, to mężczyźni decydowali o przeprowadzce po podziale Górnego Śląska. To mężczyźni łączyli bądź rozłączali rodziny wedle własnego widzimisię. Śląski matriarchat, wymyślony Bóg wie przez kogo, nie obejmował spraw wykraczających poza teren kuchni. Kobiety mogły się temu co najwyżej podporządkować. Tak samo było zresztą w czterdziestym piątym, kiedy to mężczyźni (przynajmniej ci, którzy akurat nie byli na froncie) decydowali: zostajemy w domach albo uciekamy przed frontem w głąb Niemiec. Ile razy słyszałam powtarzane w różnych wariantach: „mama chciała wyjechać, ale ojciec się nie zgodził”. Stawało zawsze na zdaniu mężczyzny. 

Jeśli więc chce się poważnie myśleć o plebiscycie/powstaniach/podziale Górnego Śląska, to jedyna sensowna optyka to ta skupiająca się na ludziach. Na ich dramatycznych wyborach, rozbudzonych i porzuconych nadziejach, niespełnionych obietnicach. Na rozłąkach, obrazach, rozłamach wewnątrz rodzin. Pomyślcie o tym przez chwilę. Wyobraźcie sobie temperaturę tamtego sporu politycznego. Ile razy krew wrzała wśród najbliższych sobie ludzi, ile razy w ruch szły pięści, ile razy koniec dyskusji wyznaczało trzaśnięcie drzwi (w najlepszym przypadku). Ile żalu się z tego zrodziło. Więc nie, nie było wygranych. Był chwilowy entuzjazm jednych (po plebiscycie) i drugich (po III powstaniu). A potem przyszła/wróciła szara rzeczywistość po obu stronach. A jeszcze chwilę później przyszła wojna i przemieliła na swoich żarnach jednych i drugich po równo.

Ale nie łudzę się – takiego spojrzenia się nie doczekamy. Będą za to wciąż od nowa propagandowe akademijki, międlenie o polskości Śląska, powrocie do macierzy i wspominanie tylko tych „dobrych” powstańców. Dlatego też jedyny słuszny w kontekście powstań śląskich i sposobu ich czczenia postulat, który przypomniał dziś na Annabergu bp Czaja, pozostanie bez odzewu. A tylko tego potrzebujemy: uczczenia pamięci ofiar. WSZYSTKICH ofiar po obu stronach. Bo wśród jednych i drugich byli Ślązacy. Wśród jednych i drugich byli też nie-Ślązacy, ale to nie ma żadnego znaczenia. Jedni i drudzy wierzyli, że walczą o lepszy los. Dla siebie i dla nas – ich potomków. Wierzyli tak bardzo, że gotowi byli za tę przyszłość walczyć. I właśnie dlatego – i wyłącznie dlatego – należy im się nasz szacunek i nasza pamięć. Wszystkim, co do jednego.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz