Bernadeta Prandzioch | Dziennik

czwartek, 4 marca 2021

O przeznaczeniu, które wygrało

Przekopuję się przez różne dokumenty na temat historii załęskiego kościoła, przygotowując publikację na ten temat (o tym innym razem). W jednym miejscu natrafiam na lakoniczną notatkę, że w 1955 roku z powodu szkód górniczych konieczne było wykonanie nowej polichromii – zatrudniono do tego Józefa Miczke z Nysy. Ów “Józef Miczke z Nysy” – chociaż nazwisko nic mi nie mówi – zatrzymuje na chwilę moją uwagę. Doświadczenie każe przypuszczać, że był raczej Josefem Mitschke. Zaczynam więc szukać informacji na jego temat. Szybko okazuje się, że nie tylko nazwisko uległo tu modyfikacji. Owszem, Josef Mitschke mieszkał w 1955 roku w Nysie, ale urodził się w Ziegenhals, dzisiejszych Głuchołazach. A historia życia jego i jego syna to opowieść naprawdę fascynująca. 

Josef Mitschke przed wojną mieszkał z rodziną w Ziegenhals. Był uznanym malarzem i konserwatorem sztuki. Pracował nie tylko w pobliżu swojego miejsca zamieszkania – w świątyniach diecezji wrocławskiej i ołomunieckiej, ale i w dość odległych zakątkach Europy – we Francji czy Belgii. Jego syn Georg – rocznik 1930 – kształcił się pod okiem ojca. Ale rok 1945 przyniósł kres znanej rzeczywistości. Josef Mitschke deklarował się jako Niemiec, pewnie by wyjechał, ale nie zdążył. Najpierw pracował dla Sowietów, malując ich własnych świętych, ze Stalinem na czele. W zamian na drzwiach jego mieszkania wisiał glejt “Nie ruszać”. Po Sowietach przyszli Polacy, którzy pięciopokojowe mieszkanie zamienili na jednoizbową klitkę, a zamiast Stalina kazali malować makiety terenu. Potem przyszła Nysa – stary ewangelicki kościół trzeba było przerobić na katolicki, do tego jeszcze garnizonowy (kto był choć w jednym takim przerobionym kościele garnizonowym ten wie, jakie są rozmiary katastrofy). Waluta: jedzenie. Potem była niemalże niewolnicza służba u polskiego malarza pokojowego i ciągłe odmowy wyjazdu. 

W 1948 przenoszą się na probostwo bazyliki św. Jakuba w Nysie, przygarnia ich ks. Kądziołka. Pracują więc w nyskich świątyniach i kaplicach, ksiądz Kądziołka dba także o zlecenia w innych miejscach. To w tym czasie Josef Mitschke przyjeżdża na Załęże malować nowe polichromie na ścianach kościoła (choć niestety dziś nie ma po nich śladu). Georg tymczasem uczy się pod okiem prof. Zygmunta Króla z krakowskiej ASP.

Kluczowe dla historii zlecenie przyszło w 1957 roku: renowacja wnętrza sanktuarium na Górze św. Anny, na Annabergu, tak popularnym wśród Ślązaków miejscu. Cała rodzina przenosi się zatem na wzgórze i zamieszkuje w domu pielgrzyma. Pracują wszyscy – Josef, Georg, jego siostra Maria i ciotka Martha. Kilka lat później, w 1966 roku otrzymują upragnione pozwolenie na wyjazd. Choć decyzja w tamtym momencie jest trudna, a rozpoczęte dzieło trudno porzucić – wyjeżdżają. To dla nich jedyna szansa na normalne życie. 

Rzeczywistość zmienia się jeszcze raz w 1989 roku. Josef już nie żyje, zmarł zaledwie dwa lata po wyjeździe z Polski, ale jego syn, Georg, w końcu może przyjechać na Śląsk. I przyjeżdża. W tamtym czasie jest nauczycielem sztuki w szkole diecezjalnej w Münster. Sanktuarium na Annabergu wita go niedokończoną pracą – od wyjazdu ojca w zasadzie nic się tutaj nie zmieniło. 

Coś się wydarza w sercu sześćdziesięcioletniego Georga, coś ważnego, co każe mu zostać. Zostaje. Jeszcze raz porzuca wszystko, znów przeprowadza się na klasztorne wzgórze i wraca do przerwanej pracy. Odnawia, restauruje, maluje. I tak przez kolejnych trzydzieści lat. 

Georg Mitschke umarł 2 listopada 2020 roku, w wieku dziewięćdziesięciu lat. Pracował do samego końca – i spoczął na zawsze w pobliżu swojego dzieła, na klasztornym cmentarzu. 

Myślę o nim, gdy kilkanaście tygodni później siedzę w cichym, pustym kościele na klasztornym wzgórzu. Myślę o tym wewnętrznym głosie, który kazał mu porzucić wszystko i wrócić. Wrócić może i w innej rzeczywistości, ale przecież z listą krzywd wyrytą w pamięci. Polska nie była dla niego schronieniem, dobrym domem, bezpiecznym miejscem. Polska była dla niego szykaną, upodleniem, wykluczeniem. A jednak wrócił. Przeważyła bezprzymiotnikowa ludzka dobroć? A może wygrała sztuka? Chodziło o dokończenie dzieła ojca czy raczej o świadomość, że “jeśli nie ja, to nikt tego nie zrobi”? Nie wiem. Ale podziwiam tego cichego wojownika. Bo przecież walczył – do końca walczył – o pamięć ojca, o miejsce, o sztukę. I aby pamięć o ojcu przetrwała, ja też skreślam to śmieszne “Józef Miczke z Nysy” i notuję “Josef Mitschke z Ziegenhals”.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz