Bernadeta Prandzioch | Dziennik

środa, 9 grudnia 2020

O tym jak zmieniliśmy nazwisko

Ślązaków przez ostatnie dziesięciolecia spotkało całkiem sporo krzywd. Obozy, wywózki, pobór do Wehrmachtu, podejrzliwe traktowanie po wojnie, uznawanie za obywateli drugiej kategorii, odmawianie przyznania statusu mniejszości narodowej, rugowanie języka śląskiego. Trochę się tego uzbierało, może dlatego jeszcze jedna, osobna krzywda, pozostaje niemal niezauważona. Może dlatego, że wydaje się krzywdą o wiele mniejszą, a do tego – choć masową – rozpatrywaną jednak w kategoriach prywatnych. 

„Jej było Edeltraud, ale po wojnie zmienili jej na Krystyna”.

„Ôn sie narodziōł jako Joachim, i zowdy mu godali Achim, ale w papiōrach mo Antoni”. 

I tak po kolei wszystkie te Emmy, Gintery, Helmuty, Grety odeszły w niepamięć. Ale nie tylko imiona okazywały się złe, „skażone”, za mało polskie. Dobrano się również do nazwisk. Zmieniano, prostowano, dokładano kreseczki tu i tam, ujmowano podwójne literki. „Dostosowano do zasad pisowni polskiej” – jak to eufemistycznie określano, przybijając na aktach urodzenia pieczątki, informujące o korekcie. Chociaż czasem pieczątki są bardziej dosadne: „Widoczny błąd pisowni nazwiska”, „Sprostowanie” czy nawet „Zmiana skażonej pisowni nazwiska”.

I tak Mrowietz stawał się Mrowcem, Mainka – Mańką, Heyduk – Hajdukiem, Krziczek – Skrzyczkiem, a Ortmann – Ormanowiczem. 

Był w tym element losowości – jednym udawało się takiej zmiany uniknąć, innym nie. Jednym poprawiano imiona, a zostawiano niemiecko brzmiące nazwiska. Innym odwrotnie. Nie było w tym także żadnej logiki, w efekcie trzech braci zamieszkujących w trzech różnych miastach mogło trzymać trzy różne „nowe” formy nazwiska. 

Chyba nikt do dzisiaj nie policzył, ile osób zostało dotkniętych takimi przymusowymi zmianami, skrzywdzonych snem o jednolitej Polsce, a przynajmniej ja nie znalazłam takich opracowań. Jednak liczba owych pieczątek w archiwalnych księgach metrykalnych każe sądzić, że mówimy o tysiącach osób. 

I jeśli komuś wydaje się, że to nic takiego, to spróbujcie wytłumaczyć ośmioletniemu dziecku, że od dzisiaj nie jest już Helmutem Siebertem, tylko Antonim Smolorzem.  Że chociaż w domu dalej może posługiwać się swoim imieniem, to w szkole już go nie usłyszy. Bo jego rodzice dokonali złego wyboru, zdradzili swoje prapolskie pochodzenie. 

W mojej rodzinie na szczęście takich przypadków nie było, a i nazwiska okazały się na tyle neutralne, że ciężko było przy nich majstrować. Ale dorastając, słyszałam takich historii mnóstwo. Zmiany nie ominęły natomiast rodziny Adriana. Nowe imiona, znikające literki, dodane kreseczki. Górecki nie był Góreckim od zawsze – był nim od niedawna. 

Chodziło nam to po głowie od dłuższego czasu – żeby spróbować. Naprawić. Ale zawsze było coś ważniejszego, pilniejszego, a i perspektywa długiego ciągu formalnych zmian i wymiany wszystkich dokumentów nie napawała radością. Sytuację zmieniła dopiero pandemia (są zatem jakieś pozytywne skutki covida). Przymusowe zamknięcie w domu, odcięcie od wielu zwyczajnych aktywności sprawiło, że wróciliśmy do genealogicznych poszukiwań. I tak od jednego punktu do drugiego w końcu trafił w nasze ręce akt urodzenia pradziadka Adriana, a na nim znajoma adnotacja o tym, że w 1961 Goretzki stał się Góreckim. 

Odwróciliśmy los. Po blisko sześćdziesięciu latach od tamtej, bezprawnej decyzji, Górecki stał się na powrót Goretzkim. A ja zyskałam nowe drugie nazwisko. Już nie Prandzioch-Górecka, a Prandzioch-Goretzki. Dokładając do tego moje imię – myślę, że otwarłam się na nowe, nieograniczone liczby możliwych błędnych zapisów. 

Ale to nic. Przecież nie zrobiliśmy, nie zrobiłam tego tylko dla siebie. Zrobiłam to także dla tych wszystkich Wilhelmów, Ern, Walterów, Erik – przemocą pozbawionych własnych tożsamości. 

Tylko tyle. I jeszcze: trzeba mówić o tym głośno. I pamiętać – tamte unieważnione, skreślone imiona i nazwiska. 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz