Bernadeta Prandzioch | Dziennik

środa, 11 września 2019

Jesień

Trudno uchwycić wyraźną granicę, punkt zmiany. Nie sposób jednoznacznie wskazać: tego a tego dnia było jeszcze lato, a nazajutrz już jesień. Wiadomo mniej więcej, jeszcze dwa-trzy tygodnie temu trwało lato, a dziś wszystko już stało się inne, jesienne. Rankiem przez uchylone okna wdziera się chłód, ciężki, oblepiający, nie mający już nic wspólnego z kojącym, rześkim letnim powietrzem. Światło inaczej układa się na fasadach sąsiednich kamienic, słońce przestało być oślepiające, odzyskało złotą barwę, choć niestety jednocześnie przestało intensywnie ogrzewać wszystko, na co padają jego promienie. 

I naraz trudniej mi wstać. Trudniej wysunąć ciało spod rozgrzanej pościeli. Trudniej otworzyć rozleniwione snem powieki. Jeszcze nad kubkiem kawy w powietrzu unosi się senność. Znów marznę. Wspomnień lata wystarczy jeszcze na dwa, trzy miesiące. Nie braknie też jego przebłysków – co do tego nie mam wątpliwości. W okolicach grudnia zapomnimy o lecie na dobre. Krótkie dni i rozciągnięte w nieskończoność noce przeniosą nas w równoległą rzeczywistość. Jakbyśmy prowadzili dwa różne życia w dwóch odległych od siebie światach, mimo że nigdzie się nie wynosimy. Nasze letnie życie nie ma nic wspólnego z życiem zimowym. Inne aktywności, akcenty, dieta, rytm dnia. Zawsze mnie ciekawiło jak to jest żyć w miejscu, w którym ta zmiana jest bardziej subtelna. 

W zeszłym tygodniu byliśmy w Krynicy, i wtedy na pewno była już jesień. Ale nie o Krynicy myślę, a o wszystkim, co widziałam poza nią. A więc o Bardejovie najpierw z jego urokliwą, średniowieczną starówką. Dziwną – w moich oczach – bo oszczędzoną przez obie wojny. To w Bardejovie po raz pierwszy pomyślałam, że może niesłuszna jest moja niechęć do Słowacji, wyhodowana na doświadczeniach z Bratysławy. Bo gdyby ktoś mnie dziś zapytał o to, czy warto pojechać do Bratysławy, odpowiedziałabym, że Boże uchowaj, ale niech jedzie do Bardejova, w Bardejovie jest wszystko, czego mu potrzeba. 

A potem jechaliśmy przez Łemkowszczyznę, mijaliśmy dwujęzyczne tablice po obu stronach granicy, był więc Becherov, czyli Бехерів po stronie słowackiej, była Zdynia, czyli Ждыня albo Konieczna, czyli Конечна po stronie polskiej. Mijaliśmy też drewniane domy, cerkwie i łemkowskie cmentarze, pełne nagrobków opisanych cyrylicą. Obce dla mnie było wszystko dookoła. Obcy kod kulturowy, obca przestrzeń, obca religia, obce zwyczaje. A w ślad za obcością przychodziła frustracja, złość na siebie, że się za mało wie, za mało rozumie. Że spacerując po Kurovie nie potrafię rozróżnić z zewnątrz, co jest cerkwią greckokatolicką, a co cerkwią prawosławną. 

A więc cmentarze. Wiele nagrobków w swym kształcie, materiale i wykonaniu tak podobna do tych dawnych nagrobków na Śląsku, tylko napisy inne, wciąż trudność sprawia mi rozczytywanie cyrylicy. Dziś cmentarze zbrzydły, zapełniły je kanciaste nagrobki z lastriko i granitu. Ciężkie poziome płyty, coraz częściej pozbawione nawet małej przestrzeni na kwiaty. Współczesne cmentarze przypominają nasze miasta: są szare, wypełnione nieatrakcyjną zabudową, ze śladową ilością zieleni. Tym dawnym bliżej jest do wiejskiego krajobrazu – pełne zieleni, odrobinę dzikie, z kamiennymi pionowymi płytami i żelaznymi krzyżami. Jest w nich o wiele więcej spokoju, dostojeństwa. To taka przestrzeń, w której chce się przebywać. 

Wracam jednak myślami do Łemkowszczyzny. Niemal przy każdym cmentarzu jest tutaj wydzielona kwatera żołnierzy, którzy polegli w I wojnie światowej. W Koniecznej, gdzie się zatrzymaliśmy, ich nazwiska umieszczone na krzyżu pokazywały wyraźnie z jak różnych części Europy przybyli umierać za ojczyznę i jak daleko od domu przyszło im umierać. Alois Rossi, Anton Guttmann, Josef Ninaus, Franz Schabl, Peter Vargin, Mathias Pukschitsch, Bruno Wolf, Martin Aško. 

Długo wędrujemy wśród nagrobków w cieniu przysadzistej sylwetki drewnianej cerkwi. Potem zaglądamy do środka przez dość nisko umieszczone okna, ale niewiele jesteśmy w stanie dojrzeć. Ciszę przerywają raz po raz nawoływania gospodarzy, którzy spędzają właśnie bydło z pastwisk. Obchodzimy cerkiew, duży plac przed świątynią zamieniono na boisko, po obu stronach rdzewieją bramki. Trawa jest równa, niewydeptana. Chyba niewiele osób grywa tutaj w piłkę. Dziwi ten kontrast, każe się zatrzymać. Za cerkwią cmentarz, przed cerkwią boisko. Przestrzeń umarłych i przestrzeń żywych. Pomieszczone obok siebie, na tym samym spłachetku ziemi, z tą samą trawą, rosnącą po obu stronach. 

A potem wróciliśmy do domu, więc żeby pobyć jeszcze dłużej wśród Łemków, zaczęłam czytać „Pusty las” Moniki Sznajderman. Długo odkładałam lekturę, a teraz stała się konieczna, bo pojawił się do niej tak wyraźny kontekst. Czytam wzruszam się znajomym uczuciem, które przebija z każdej, napisanej przez Sznajderman strony. Znajoma bezsilność, która każe ocalać to, czego nie da się ocalić. Która każe pamiętać o tym, o czym wszyscy inni już zapomnieli. Czasem to strzępki, czasem nie sposób już odtworzyć całości, ale natarczywy głos w głowie każe próbować, opisywać, zapamiętywać, mówić głośno. Pisać, choćby niewielu chciało czytać. 

Monika Sznajderman to zrobiła. Ocaliła. Nie fakty, bo te - będące domeną historyków – odnaleźć można stosunkowo łatwo. Sznajderman ocaliła emocje i pamięć o ludziach. Zwykłych ludziach z krwi i kości, o których wszyscy już zapomnieli. Przywróciła im ciała, decyzje, rozterki, ból i cierpienie. Sprawiła, że stali się na powrót jej sąsiadami. I właśnie tak o nich pisze. I piękna to lektura, choć jednocześnie smutna, ale to chyba nikogo dziwić nie powinno, bo piękno i smutek często chodzą w parze. 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz