Pewna dziennikarka napisała, że w
potraktowałam w „Terapeutce” Śląsk bardzo stereotypowo. Że jak zaniedbane
dzieci, trudne rodziny i patologia, to musi być bytomski Bobrek. Chciałabym
uderzyć się w pierś, powiedzieć mea
maxima culpa, nigdy nie byłam na Bobrku, może tam faktycznie jest inaczej,
napisałam tylko na podstawie internetowego researchu i zasłyszanych plotek –
przepraszam. Chciałabym, naprawdę, ale nie mogę – bo to prawda. Bo wszystko, co
napisałam o Bobrku i Załężu to prawda. I oczywiście, mogłabym potraktować
sprawę mniej „stereotypowo”, wybrać sobie rudzki Orzegów, świętochłowickie
Lipiny albo Chorzów Batory, ale nie zmienia to faktu, że ta historia do Bobrka
pasuje. Jest mi przykro, że ta przestrzeń została tak skrzywdzona, że kolejne
zamykane kopalnie, huty i zakłady przemysłowe zostawiły po sobie krajobraz
pełen bólu, blizn i niesprawiedliwości, ale milcząc o tym w książce wcale tego
nie zmienię.
Niejednokrotnie zabierałam głos,
czytając bzdury na temat Załęża. Nie zgadzam się z wieloma twierdzeniami o tym,
jaka to niebezpieczna dzielnica. Przez dwadzieścia osiem lat mojego życia ani
razu nie zostałam zaczepiona na ulicy, ani razu nie poczułam się zagrożona,
nikt mnie nie okradł ani nie pobił. Widziałam za to masę smutnych,
niezaopiekowanych dzieci. Widziałam kilkuletnie brzdące, zaciągające się
papierosami, nastolatków, którzy nie umieli zbudować zdania bez przekleństw,
niemowlaki pod opieką siedmio-, ośmioletnich sióstr i braci. Nie tylko
widziałam, ale i z nimi pracowałam: w świetlicy, na ulicy, na wakacyjnych
obozach.
Bardzo chciałabym, żeby było
inaczej. Chciałabym napisać powieść, w której na Załężu jest więcej knajp niż
szmateksów, w której młodzi ludzie wprowadzają się do świeżo wyremontowanych
apartamentów w zrewitalizowanych familokach, ceniąc sobie bliskość centrum
miasta i jednoczesny spokój przedmieść. Tylko że to musiałaby być uchronia,
dzieło z gatunku alternate history, w którym Śląsk mógłby być drugim Zagłębiem
Ruhry. Ale nie jest – niezależnie od tego jak intensywnie będziemy zaklinać
rzeczywistość. Fakty pozostają faktami.
Kiedy idę do Biedronki po zakupy,
zwykle jestem jedyną osobą w kolejce do kasy, która nie kupuje
wysokoprocentowych alkoholi, niezależnie od tego czy jest wieczór czy ledwie
dziewiąta rano. Ma to jednak swoje plusy – choć raczej takie słodko-gorzkie. W
zestawieniu z alkoholem książki i płyty nie są zwykle towarem pierwszej
potrzeby na Załężu, stąd niejednokrotnie zdarzało mi się z tego korzystać i
oprócz pieczywa przynosiłam do domu także niezłą literaturę z półek opisanych
„9.99”. Tak było również ostatnio, kiedy stałam się szczęśliwą posiadaczką
„Dygotu” Jakuba Małeckiego.
Pierwszy tekst Małeckiego
przeczytałam chyba w antologii „Pożądanie” i było to opowiadanie „Mam na imię
Agata”. Opowiadanie krótkie, ale tak sugestywne, że do dzisiaj pamiętam je ze
szczegółami, mimo że od lektury minęły ponad cztery lata. Już wtedy
przeczuwałam, że to musi skończyć się dobrze dla literatury. Potem wyszedł
„Dygot”, któremu moi znajomi nie szczędzili zachwytów i jeszcze lepiej przyjęte
„Ślady”, nominowane w tym roku do Nike. Śledziłam to na bieżąco, a jednocześnie
jakoś tak się składało, że książki Małeckiego tylko przechodziły przez moje
ręce do reflektorowych recenzentów. „Dygot” w załęskiej „Biedronce” był jak ukłucie
poczucia winy.
A więc „Dygot” – w drodze nad
morze na Nadmorski Plener Czytelniczy i z powrotem, na plaży, w łóżku i na
fotelu. Kiedy już zaczęłam, nie mogłam się oderwać, ani wyjść z podziwu, ani
zdusić w sobie zazdrości.
Jakub Małecki pisze porażająco
pięknie i to zwłaszcza wtedy, kiedy pisze o sprawach trudnych i okrutnych, o
samotności, wykluczeniu, porażce. Dłonie mimowolnie zaciskają się czytelnikowi
w pięść, gdy czyta o niesprawiedliwości, o tym jak Wiktor-albinos staje się
wiejską klątwą, praprzyczyną wszystkich nieszczęść i jak w swej nadzwyczajnej
wrażliwości próbuje w zamian za wyzwiska, okaleczenia, pogardę dawać tym
ludziom dobro. Nadzwyczajnie portretuje także Małecki wiejskość i
małomiasteczkowość – dla mnie, wychowanej na prowincjonalnych co prawda, ale
wciąż obrzeżach dużego miasta to jednak zawsze do pewnego stopnia egzotyka.
Obcy jest mi wiejski rytm, mentalność, zakres problemów, codzienne wyzwania.
Trudno mi się o nich pisze i pewnie się to nie zmieni tak długo, jak długo nie przeprowadzę
się na jakiś czas do miejsca ograniczonego do kilkuset mieszkańców. A może i
wtedy nie zrozumiem w pełni.
W „Dygocie” Małecki nie operuje
wielkimi słowami, prowadzi „zwykłą”, raczej konfesyjną narrację, z której
jednak przebija sens ostateczny: to życie jest najważniejsze. Życie wokół,
ograniczone do zamkniętej, niewielkiej przestrzeni, do garstki ludzi i kilku
powtarzalnych rytuałów codzienności. Historia, przełomowe zdarzenia,
osiągnięcia ludzkości – to wszystko majaki, ledwie zauważalne, gdy trzeba
obsiać pole, wydoić krowę, zarżnąć świniaka. Albo pożyczyć garnitur do ślubu. Owszem,
są wyraźnie zarysowane w tle – okupacja, czasy PRL-u, barwne lata
dziewięćdziesiąte, wreszcie współczesność – ale stanowią one tylko pewne
okoliczności, do których trzeba się jakoś dostosować, nigdy jednak nie
naruszają całego porządku rzeczy. Najważniejsze nieodmiennie wydarza się tu i
teraz, w obrębie intymnej relacją z miejscem – tak urodzenia, jak i śmierci. To
opowieść o nieuchronności, przeznaczeniu, podporządkowaniu fizjologii, emocjom,
ale i namiętności.
To mroczna, okrutna proza, piękna
pięknem dzikiego zwierzęcia. Podchodzimy coraz bliżej, chociaż wiemy, że
boleśnie nas zadraśnie. A potem po latach spoglądamy na bliznę i z
rozrzewnieniem wspominamy tamto spotkanie i wszystkie struny, które w nas
poruszyło.
wiemy dobrze jak wygląda sytuacja na Załężu, ale proszę nie wrzucaj wszystkich do jednego worka. Nie wszyscy stojąc w kolejce "zwykle" mamy jak to opisujesz alkohol. Trzeba widzieć również zmiany jakie następują ...
OdpowiedzUsuń