Zima dłuży się nieznośnie, jak co roku powodując wewnętrzną
wściekłość i niezgodę. Bura monochromatyczność odbiera ochotę na cokolwiek, ale
przede wszystkim odbiera nadzieję. Trwam w stagnacji tak samo jak wszystko
dookoła.
I naraz pośrodku tego styczniowego marazmu trafia w moje
ręce książeczka-medytacja Michała Cichego. Jakaż piękna jest ta zgodność
charakteru i postawy z nazwiskiem – nie ma przypadków, są tylko znaki. Czytam
łapczywie, haust za haustem, chociaż wiem, że skończy się zbyt szybko – nieco ponad
sto stron, jeden zimowy wieczór, jeden kieliszek wina.
Czytam pośrodku „tego naszego listopada trwającego do marca”
i nie przestaję go nie znosić, ale otuchy dodaje mi fakt, że ktoś to rozumie,
że ktoś to opisał lepiej niż ja bym zdołała.
Ale nie o tym jest ta książka.
Zabieram ze sobą „Pozwól rzece płynąć” (powtarzam ten tytuł nieustannie, jak mantrę, od wielu tygodni), kiedy wyjeżdżam do
Portugalii. W sobie zabieram, bo książka już dawno wędruje pocztą do innego
miasta, w inne ręce. A frazy Cichego zostają ze mną. Są we mnie, kiedy
spaceruję brzegiem oceanu, kiedy zanurzam zęby w delikatnym mięsie ryby, kiedy
wspinam się na szczyt dawno już wygasłego wulkanu, kiedy oddycham słonym
powietrzem.
Jesteśmy dziećmi szczęściarzy. Naszym ojcem i matką jest szczęśliwy
zbieg okoliczności.
Poddajemy się światu, poddając się sobie. Zgoda ze światem jest zgodą ze sobą.
To, co egzotyczne, zaczyna się za rogiem. Rzeczywistość jest wszędzie.
Zgoda nie oddala nieszczęść, ale otwiera drogę szczęściu.
W ostatnich dniach wracam znów do
Máraiego, do jego dzienników i czytam zapiski z 1944 roku. Inny czas, inna
rzeczywistość, inna optyka – i tylko refren ten sam.
Chcieć mniej. Uczciwie pracować.
Cieszyć się z najprostszych rzeczy.
Tylko z pozoru brzmi to banalnie,
ale wywrócone na nice, przemyślane, przetrawione, wpuszczone do krwioobiegu
staje się trudnym zadaniem. Może najważniejszym, jakie mam.
Zwłaszcza teraz, kiedy siła
wyższa kpi sobie z moich planów, kiedy przyszło nagle najbardziej elementarne
podporządkowanie, bo kiedy idzie o zdrowie i życie bliskich wszystko inne
naturalnie schodzi na dalszy plan.
Chcieć mniej.
Nie zabiegać, nie konkurować, nie
uczestniczyć w wyścigu. Zapomnieć o innych, o ich wymaganiach, oczekiwaniach –
dążyć tylko do tego, co naprawdę potrzebne mnie, a nie komuś innemu. Nie snuć
wielkich planów, lecz znaleźć to, co przynosi szczęście tu i teraz. Chcieć
raczej tego, co niematerialne. Dostrzegać, ile dobrych rzeczy jest wokół.
Zatrzymać się.
Uczciwie pracować.
Uczciwie, to znaczy rzetelnie i
sumiennie, robiąc dokładnie to, do czego jest się powołanym. Nie rozmieniać się
na drobne, ale i nie zapracowywać się w imię przyszłego świętego spokoju. Ważyć
wszystko tu i teraz. Pracować, by zaspokajać potrzeby, a nie wynajdować coraz
to nowe. Pisać, czytać, pisać. Bez wymówek.
Cieszyć się z najprostszych
rzeczy.
Mieć na to czas, by rano w
spokoju wypić kawę, by nie zrywać się w nerwowym pośpiechu z łóżka. Umieć
zawiesić pracę na czas wspólnego przygotowywania posiłku. Mieć w sobie tę
stanowczość, by wieczorem powiedzieć „dość pracy na dziś”. Odpoczywać bez
poczucia winy. Więcej, jeszcze więcej rozmawiać. Więcej czytać. Kończyć dzień
raczej z kieliszkiem w dłoni niż z telefonem.
Tylko tyle. Aż tyle.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz