Bernadeta Prandzioch | Dziennik

sobota, 9 lipca 2016

Lepiej już było

Podróży na Dolny Śląsk bałam się od dawna. Dziesiątki godzin spędzonych na eksplorowaniu Górnego Śląska, zwłaszcza jego dawniej etnicznie niemieckiej części, dawały przedsmak tego, z czym mogę zderzyć się, jadąc dalej na zachód. Gorzki przedsmak, oczywiście. Ruiny pałaców, zniszczone cmentarze ewangelickie, niemieckie napisy przebijające spod odłażących tynków, skuwane inskrypcje na pomnikach ofiar Wielkiej Wojny. Jeśli tak wyglądał Górny Śląsk, co działo się na Dolnym – przez wieki bogatszym, bardziej zaawansowanym cywilizacyjnie i kulturowo? Krajobraz zniszczeń musiał być jeszcze boleśniejszy.

Los zdecydował poniekąd za nas. Odpoczynek stał się towarem pierwszej potrzeby, a skromniutka baza noclegowa w Górach Opawskich okazała się przepełniona. Zdecydowaliśmy, że tym razem pojedziemy dalej na zachód. Padło na Wojcieszów, idealne nigdzie pośrodku niczego.
Mauzoleum Schaffgotschów w Kopicach
Zanim jednak powitał nas Dolny Śląsk, na naszej trasie nieplanowanie pojawiły się Kopice. Kojarzyłam mgliście, że Schaffgotschowie, że ruiny pałacu – nic więcej. Zjechaliśmy z drogi, by zatrzymać się pod kościołem – naszym standardowym pierwszym punktem rekonesansu. Zaparkowaliśmy na poboczu między kościołem a placem zabaw, w najbardziej publicznym z publicznych miejsc i zgodnie z wszelkimi zasadami ruchu drogowego. To jednak nie spodobało się lokalnemu obwiesiowi, który – kołysząc się niebezpiecznie na rowerze – zapytał: A pozwolenie jest? Zaskoczenie odebrało nam animusz, spytaliśmy jedynie dość nieśmiało na co pozwolenie i – przede wszystkim – od kogo. W odpowiedzi pan dumnie odrzekł, iż od niego, bo on tutaj jest zarządcą. Chciałam zapytać uprzejmie o jego koneksje rodzinne z Schaffgotschami, ale zdecydowałam, że to mogłoby być nazbyt osobiste pytanie. W końcu to i tak pokrzepiające, że miejscowi tak się zżyli z daną im ziemią, że zaciekle bronią jej przed przyjezdnymi. W końcu mogliśmy mieć złe zamiary, mogliśmy chcieć coś zniszczyć albo po raz kolejny sprofanować mauzoleum Schaffgotschów. Rozumiem ten strach – obawę, że ktoś odbierze nam naszą własną robotę. Bo właśnie to widzieliśmy wszędzie wokół siebie: zniszczenie i ruinę.

Mauzoleum Schaffgotschów przedstawia sobą opłakany widok. Schody murszeją, poręcze schodów rdzewieją – w dodatku wnękę ceglanego budynku ktoś pomalował na wściekle żółty kolor. Prochy rodziny spoczywają pod niepozornym nagrobkiem z lastryko – zostały tam umieszczone po sprofanowaniu grobowców. Na wprost zamknięty na głucho kościół z obłażącą farbą i brudnymi oknami. Omiatam to wszystko wzrokiem w kilka sekund i czuję przypływ znajomej wściekłości. Obwieś na rowerze postanawia ją jeszcze spotęgować, wygrażając, że zapamiętał nasz numer rejestracyjny. Ignoruję go, choć przychodzi mi to z trudem.

Ruiny zamku Schaffgotschów w Kopicach
Potem podjeżdżamy pod pałac – ogrodzony, z przechadzającym się po terenie ochroniarzem. Niewiele zostało z dawnej świetności tego miejsca – dachu już nie ma, ściany ledwie się trzymają, w środku rosną drzewa. Wprawne oko dostrzeże kilka detali świadczących o rozmachu budowniczych – krzyżowo-żebrowe sklepienia, rzeźby podtrzymujące balkony, koronkowe zdobienia. W sąsiedztwie, już nieogrodzone, pomniejsze zabudowania gospodarcze – nadal pełne zdobień i kunsztu wykonania. Na tabliczce inskrypcja: Erbaut Graf Schaffgotsch 1935. Niedługo nacieszył się rozbudową majątku. W ponurym nastroju ruszamy dalej.

Kolejny przystanek wypada nam w Świdnicy. Zaczynamy czuć rozmach, który będzie nam stale towarzyszyć na Dolnym Śląsku. Wędrujemy po uliczkach wokół rynku, zaglądamy na podwórza i klatki schodowe, prześcigamy się w wyszukiwaniu śladów dawnych napisów i reklam. Dochodzimy tak do świdnickiej katedry. Jej majestatyczna sylwetka odcina się wyraźnie na tle błękitnego nieba i zachwyca niesymetrycznością. Dzięki przychylności kościelnego, udaje nam się wejść do środka na kilka minut – jest już po mszy, ale mężczyzna cierpliwie czeka, aż obejrzymy wnętrze.
Katedra w Świdnicy
Na koniec chcemy jeszcze zobaczyć Kościół Pokoju. O tej porze i tak nie wejdziemy do środka, ale przynajmniej obejrzymy go z zewnątrz. Parkujemy pod kościelnym murem i nieśpiesznie wchodzimy przez otwartą bramę na plac kościelny. Przed nami biało-czarna wyrazista fasada kościoła i stary ewangelicki cmentarz – nieco na lewo, między drzewami. Idziemy zacienioną alejką, gdy nieoczekiwanie dobiega nas pytanie: a państwo dokąd? Nie wiadomo skąd wyrasta obok nas mężczyzna w niebieskim dresie. Znowu? Odpowiadamy pytaniem na pytanie, o co chodzi? Pan zarządca dumnie obwieszcza, że kościół i plac kościelny jest już zamknięty, nie wolno zwiedzać. Na naszą uwagę, że brama jest otwarta i brak jakiejkolwiek informacji, że nie wolno wchodzić, informuje nas, że brama owszem, jest otwarta, ale tylko dla tutejszych mieszkańców. Którym, jak rozumiem, nie można dorobić kluczy do furtki, skoro już tak bardzo chcą bronić zabytku przed turystami, dopowiadam, ale jedynie w myślach. Jestem zmęczona, rozżalona i czuję się jak intruz. Co jest przecież absurdalne, jestem w końcu u siebie, na Śląsku, niech wszyscy zarządcy od siedmiu boleści, zarówno ustanowieni, jak i samozwańczy idą sobie w diabły.

W samochodzie głównie milczymy, bo cóż powiedzieć. Próbujemy trochę żartować, ale jakoś nam nie wychodzi, bo temat poważny. I kiedy zasypiam już w Wojcieszowie, po głowie chodzi mi tylko jedno pytanie: a co, jeśli tutaj wszędzie tak będzie? A przecież jutro czeka Jelenia Góra, Cieplice, Miedzianka i wiele, wiele innych miejsc… Czy w nich też będę intruzem? 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz