Podróży na Dolny Śląsk bałam się od dawna. Dziesiątki godzin
spędzonych na eksplorowaniu Górnego Śląska, zwłaszcza jego dawniej etnicznie
niemieckiej części, dawały przedsmak tego, z czym mogę zderzyć się, jadąc dalej
na zachód. Gorzki przedsmak, oczywiście. Ruiny pałaców, zniszczone cmentarze
ewangelickie, niemieckie napisy przebijające spod odłażących tynków, skuwane
inskrypcje na pomnikach ofiar Wielkiej Wojny. Jeśli tak wyglądał
Górny Śląsk, co działo się na Dolnym – przez wieki bogatszym, bardziej
zaawansowanym cywilizacyjnie i kulturowo? Krajobraz zniszczeń musiał być
jeszcze boleśniejszy.
Los zdecydował poniekąd za nas. Odpoczynek stał się towarem
pierwszej potrzeby, a skromniutka baza noclegowa w Górach Opawskich okazała się
przepełniona. Zdecydowaliśmy, że tym razem pojedziemy dalej na zachód. Padło na
Wojcieszów, idealne nigdzie pośrodku niczego.
 |
Mauzoleum Schaffgotschów w Kopicach |
Zanim jednak powitał nas Dolny Śląsk, na naszej trasie
nieplanowanie pojawiły się Kopice. Kojarzyłam mgliście, że Schaffgotschowie, że
ruiny pałacu – nic więcej. Zjechaliśmy z drogi, by zatrzymać się pod kościołem
– naszym standardowym pierwszym punktem rekonesansu. Zaparkowaliśmy na poboczu
między kościołem a placem zabaw, w najbardziej publicznym z publicznych miejsc
i zgodnie z wszelkimi zasadami ruchu drogowego. To jednak nie spodobało się
lokalnemu obwiesiowi, który – kołysząc się niebezpiecznie na rowerze – zapytał:
A pozwolenie jest? Zaskoczenie odebrało nam animusz, spytaliśmy jedynie dość
nieśmiało na co pozwolenie i – przede wszystkim – od kogo. W odpowiedzi pan
dumnie odrzekł, iż od niego, bo on tutaj jest zarządcą. Chciałam zapytać
uprzejmie o jego koneksje rodzinne z Schaffgotschami, ale zdecydowałam, że to
mogłoby być nazbyt osobiste pytanie. W końcu to i tak pokrzepiające, że miejscowi
tak się zżyli z daną im ziemią, że zaciekle bronią jej przed przyjezdnymi. W
końcu mogliśmy mieć złe zamiary, mogliśmy chcieć coś zniszczyć albo po raz
kolejny sprofanować mauzoleum Schaffgotschów. Rozumiem ten strach – obawę, że
ktoś odbierze nam naszą własną robotę. Bo właśnie to widzieliśmy wszędzie wokół
siebie: zniszczenie i ruinę.
Mauzoleum Schaffgotschów przedstawia sobą opłakany widok.
Schody murszeją, poręcze schodów rdzewieją – w dodatku wnękę ceglanego budynku
ktoś pomalował na wściekle żółty kolor. Prochy rodziny spoczywają pod niepozornym nagrobkiem z
lastryko – zostały tam umieszczone po sprofanowaniu grobowców. Na wprost
zamknięty na głucho kościół z obłażącą farbą i brudnymi oknami. Omiatam to
wszystko wzrokiem w kilka sekund i czuję przypływ znajomej wściekłości. Obwieś
na rowerze postanawia ją jeszcze spotęgować, wygrażając, że zapamiętał nasz
numer rejestracyjny. Ignoruję go, choć przychodzi mi to z trudem.
 |
Ruiny zamku Schaffgotschów w Kopicach |
Potem podjeżdżamy pod pałac – ogrodzony, z przechadzającym
się po terenie ochroniarzem. Niewiele zostało z dawnej świetności tego miejsca
– dachu już nie ma, ściany ledwie się trzymają, w środku rosną drzewa. Wprawne
oko dostrzeże kilka detali świadczących o rozmachu budowniczych –
krzyżowo-żebrowe sklepienia, rzeźby podtrzymujące balkony, koronkowe zdobienia.
W sąsiedztwie, już nieogrodzone, pomniejsze zabudowania gospodarcze – nadal
pełne zdobień i kunsztu wykonania. Na tabliczce inskrypcja: Erbaut Graf
Schaffgotsch 1935. Niedługo nacieszył się rozbudową majątku. W ponurym nastroju
ruszamy dalej.
Kolejny przystanek wypada nam w Świdnicy. Zaczynamy czuć
rozmach, który będzie nam stale towarzyszyć na Dolnym Śląsku. Wędrujemy po
uliczkach wokół rynku, zaglądamy na podwórza i klatki schodowe, prześcigamy się
w wyszukiwaniu śladów dawnych napisów i reklam. Dochodzimy tak do świdnickiej
katedry. Jej majestatyczna sylwetka odcina się wyraźnie na tle błękitnego nieba
i zachwyca niesymetrycznością. Dzięki przychylności kościelnego, udaje nam się
wejść do środka na kilka minut – jest już po mszy, ale mężczyzna cierpliwie
czeka, aż obejrzymy wnętrze.
 |
Katedra w Świdnicy |
Na koniec chcemy jeszcze zobaczyć Kościół Pokoju. O tej
porze i tak nie wejdziemy do środka, ale przynajmniej obejrzymy go z zewnątrz.
Parkujemy pod kościelnym murem i nieśpiesznie wchodzimy przez otwartą bramę na
plac kościelny. Przed nami biało-czarna wyrazista fasada kościoła i stary
ewangelicki cmentarz – nieco na lewo, między drzewami. Idziemy zacienioną
alejką, gdy nieoczekiwanie dobiega nas pytanie: a państwo dokąd? Nie wiadomo
skąd wyrasta obok nas mężczyzna w niebieskim dresie. Znowu? Odpowiadamy
pytaniem na pytanie, o co chodzi? Pan zarządca dumnie obwieszcza, że kościół i
plac kościelny jest już zamknięty, nie wolno zwiedzać. Na naszą uwagę, że brama
jest otwarta i brak jakiejkolwiek informacji, że nie wolno wchodzić, informuje
nas, że brama owszem, jest otwarta, ale tylko dla tutejszych mieszkańców.
Którym, jak rozumiem, nie można dorobić kluczy do furtki, skoro już tak bardzo
chcą bronić zabytku przed turystami, dopowiadam, ale jedynie w myślach. Jestem
zmęczona, rozżalona i czuję się jak intruz. Co jest przecież absurdalne, jestem
w końcu u siebie, na Śląsku, niech wszyscy zarządcy od siedmiu boleści, zarówno
ustanowieni, jak i samozwańczy idą sobie w diabły.
W samochodzie głównie milczymy, bo cóż powiedzieć. Próbujemy
trochę żartować, ale jakoś nam nie wychodzi, bo temat poważny. I kiedy zasypiam
już w Wojcieszowie, po głowie chodzi mi tylko jedno pytanie: a co, jeśli tutaj
wszędzie tak będzie? A przecież jutro czeka Jelenia Góra, Cieplice, Miedzianka
i wiele, wiele innych miejsc… Czy w nich też będę intruzem?
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz