Od dwóch tygodni obserwuję dyskusje, które w związku z falą
uchodźców toczą się w Internecie. Najbliżej mnie, na Facebooku, wśród moich
znajomych. Obserwuję, bo wciąż mam w głowie więcej pytań niż odpowiedzi. Bo
rozum i serce mówią co innego. Bo chęć pomocy miesza się ze strachem. Tak, ze
strachem, nie boję się tego przyznać, ale o tym później. Bo chciałabym, żeby
pomoc była pomocą mądrą, konstruktywną i przewidującą.
Nikt z nas, kto nie przeżył wojny, nie jest w stanie
zrozumieć doświadczeń uciekających z Syrii. Ale jednak wiele rzeczy można sobie
w tym kontekście wyobrazić. I wśród tych rzeczy, które sobie wyobrażam, jednego
jestem pewna: Gdybym to ja uciekała z kraju ogarniętego wojną, to zatrzymałabym
się w pierwszym bezpiecznym miejscu i czekała na decyzje, jakie podejmą w
związku z moją wędrówką ci, których proszę o pomoc. Gdybym uciekała przed
wojną, śmiercią i zniszczeniem byłoby mi wszystko jedno czy znajdę schronienie
w Berlinie, Londynie czy na litewskiej albo węgierskiej prowincji. Byłabym
wdzięczna, że ktoś chroni moje życie.
I dlatego chciałabym, żeby ktoś dał tymże uchodźcom właśnie
taką, realną propozycję: damy Wam dach nad głową, damy ubrania, żywność i
szansę spokojnego życia w dowolnym miejscu. W miejscu, które wylosujecie. W
miejscu, które zaproponujemy.
I tym, którzy podniosą wówczas ręce i powiedzą: Zgadzamy
się, bierzemy w ciemno – tym pomagajmy bez wahania. Oni potrzebują naszej
pomocy.
Dlatego tak ważny wydaje mi się apel papieża Franciszka. Nie
zawsze bliskie jest mi to, co mówi, ale tym razem jest mi bliskie szczególnie,
choć może z innych przyczyn. Możemy przyjąć 10 tysięcy uchodźców, jak chciałaby
Europa, ale przyjmijmy ich właśnie tak, jak zachęca do tego papież: po jednej
rodzinie w każdej parafii (gminie, dzielnicy, wsi). Po jednej rodzinie tak, aby
każdy, kto zechce, mógł zaangażować się w realną pomoc, aby mógł swemu nowemu
syryjskiemu sąsiadowi przynieść to, czego potrzebuje. Abyśmy mieli szansę ze
sobą współżyć, aby Syryjczycy, uciekający ze swojej ojczyzny, mieli możliwość
zasymilować się w nowym domu.
Nie twórzmy gett, obozów, dzielnic uchodźców. To zawsze
wyklucza i to – paradoksalnie – obie strony. To powoduje wzajemną niechęć,
wrogość, strach. Nie jest niepoprawnością polityczną, rasizmem ani ksenofobią –
wbrew temu, co się wielu osobom wydaje – oczekiwanie, że ci, których
przyjmiemy, dostosują się do naszych warunków, obyczajów i zasad współżycia.
Kiedy zapraszasz gościa do swojego domu, to on w tym domu nie zaprowadza
własnych porządków, nie przestawia Ci mebli, nie zmienia codziennej rutyny, nie
wyrzuca żywności z lodówki. Jest Ci wdzięczny, bo przyjmujesz go pod swój dach,
bo chcesz dać mu swój czas, swoją przestrzeń, siebie – to, co masz
najcenniejsze.
A wiem, niestety, że czasem o to trudno. I stąd strach.
Mówię o tym, bo rozumiem tych, którzy się boją. Rozumiem nie poprzez empatię, a
doświadczenie. Kilka lat temu w dzielnicy, w której mieszkam, powstał ośrodek
dla uchodźców z Czeczenii. Z dnia na dzień do 10-tysięcznej dzielnicy trafiło
300 osób. Po kilku miesiącach ośrodek zamknięto, ludzi przeniesiono. Projekt
zakończył się fiaskiem. Media rozpisywały się na temat nietolerancji
mieszkańców, zawiści o to, że uchodźcy mają się lepiej niż oni, zaściankowości
i oczywiście rasizmu i ksenofobii. Prawda była inna. Wystarczyło spędzić na Załężu dobę
albo dwie przed napisaniem swojego artykułu, by się o tym przekonać.
Trzysta osób nie było w stanie, nie czuło potrzeby, a może
zwyczajnie nie chciało się zasymilować. W sumie nie dziwię się, bo po co, skoro
ma się wokół siebie braci w wierze, kulturze i języku. Bezsensowne wydaje się
uczenie się polskiego, próby rozmów z sąsiadami, wychodzenie do nich. Trzysta
osób to na tyle dużo, by móc dalej trzymać się swoich zasad, tradycji, norm
społecznych.
A te pozwalają mężczyźnie podnosić rękę na kobietę. Odnosić
się do niej bez szacunku. Nosić przy sobie nóż – symbol dorosłości. Wyobraźcie
sobie, że widzicie takie rzeczy na co dzień. Że patrzycie jak mężczyźni krzyczą
po swoich żonach, jak szarpią je i popychają, jak je policzkują. Że kiedy
wracacie wieczorem do domu, a jesteście akurat osiemnastolatką, jaką ja wówczas
byłam, to grupki nastolatków z nożami i papierosami w rękach gwiżdżą na wasz
widok. Zachodzą wam drogę w trzech, czterech. Pokazują obsceniczne gesty.
Chcielibyście tego doświadczyć? Pozwolić Waszym dzieciom to oglądać?
Dzisiaj jestem psychologiem i wiem, że to, co Czeczenii
przeżyli we własnej ojczyźnie, odreagowywali na obcym gruncie. Że dzieci nie
były agresywne, tylko odtwarzały w zabawach wojenne obrazki, jakie zapamiętały
z kraju ogarniętego konfliktem. Wiem też, że wielu ich zachowań nie
rozumieliśmy ze względu na różnice kulturowe (jak plucie na chodniki czy
noszenie wspomnianych już noży). Ale dlaczego ktoś od nas oczekuje, że
zrozumiemy? Że będziemy tolerować? Dlaczego nie ma w tym oczekiwaniu tolerancji
wzajemności?
Przecież dzisiaj byłoby dokładnie tak samo. W każdym
miejscu, w którym powstałby obóz dla uchodźców. Zgrzyty, wrogość i
niezrozumienie.
Tu nie ma dobrych rozwiązań. I nie będzie. Ale uchodźcy już
tutaj są, w Europie. I nie znikną, nie rozmyślą się, nie wrócą do siebie.
Potrzebują nas. A naszym zadaniem jest im pomóc, ale jednocześnie nie zniszczyć
przy tym starej dobrej Europy.
Jedna rodzina, jedna parafia/gmina/dzielnica. A ci, którzy
chcą mieszkać w Berlinie, Londynie i nigdzie indziej, niech wracają do siebie,
bo nas okłamują, mówiąc, że ratują życie. Trzeba pomagać, ale nie wbrew prawu,
rozsądkowi i usypiając instynkt samozachowawczy.
Brak komentarzy:
Publikowanie komentarza