Bernadeta Prandzioch | Dziennik

środa, 10 czerwca 2015

Tiān’ānmén znaczy strach

Po powrocie z Chin miałam wrażenie, że cokolwiek mówię o swojej podróży, to nie jest to dokładnie to, co chciałabym powiedzieć. Nie potrafiłam precyzyjnie, w pełni podzielić się przeżyciami. Dr C. napisał mi wtedy, że trzeba czasu, że w końcu znajdę właściwe słowa, że znajdę sposób, żeby to zrobić. Potem wszystko ucichło. Potrzeba zgasła. Chiny były za mną, zamknięty rozdział, ot – co najwyżej źródło kilku zabawnych anegdotek do opowiadania w warunkach krępującej ciszy lub do budowania porozumienia podczas korporacyjnych smalltalków z tymi, którzy z Azjatami pracują. I koniec, finito.

I nagle ostatnio Chiny zaczęły wracać. Częściej we wrażeniach niż w obrazach. Zaczęły wyłaniać się z niepamięci, pobudzane przez najróżniejsze wspomnienia. Zaskakująca cisza w najpiękniejszych parkach Pekinu, mdląco-słodki zapach deszczu na rozgrzanych chodnikowych płytach East Nanjing Road,  rozmodlone, pochylone postaci w świątyni Konfucjusza, cholerny zgiełk we wszystkich ciasnych, wypełnionych Chińczykami pomieszczeniach, ciągłe szturchnięcia, ciągłe zdjęcia, urokliwe uliczki odrestaurowanych hutongów, dodające otuchy, że i dla Śląska jest jeszcze nadzieja, szum ciepłego deszczu za oknem o poranku, przesiąknięte papierosowym dymem wnętrza zdezelowanych taksówek i taksówkarze pachnący kwaśnym potem, zieloną herbatą i czymś bliżej nieokreślonym, co wszędzie mi towarzyszyło. 

Nie chciałam o tym pisać, nie chciałam do tego wracać, znowu się mocować. Zresztą: kto chciałby o tym teraz słuchać albo czytać?

Ale w czwartek mignęła mi gdzieś na facebooku krótka notka o 25. rocznicy masakry na Tiān’ānmén Guǎngchǎng. I przypomniałam sobie własny strach. I już wiedziałam, że akurat o tym muszę napisać. 

O tym, że Chiny są państwem komunistycznym, "przypomniałam" sobie dopiero w Pekinie. Szanghaj, drapieżny i kapitalistyczny, pozwalał żywić złudzenia, że to taka jakby trochę Europa. Może bardziej dzika, ale jednak. W Pekinie kordony policji, uzbrojone wojsko na ulicach i kontrole bagażu w metrze przypominały mi na każdym kroku, gdzie jestem. W przeciwieństwie do wielu moich znajomych nie czułam się przez to bezpieczniej. Raczej odwrotnie: miałam poczucie nieustannego zagrożenia. 

Tiān’ānmén Guǎngchǎng znaczy Plac Niebiańskiego Spokoju. Ostatnie, co z niego pamiętam, to spokój. Dziś jest bodaj najpilniej strzeżonym placem na świecie. Ogrodzona, ogromna przestrzeń w samym centrum miasta (44ha!) robi upiorne wrażenie. Okrążają ją największe miejskie arterie, więc nieustannie powinni po nim we wszystkich kierunkach podążać piesi. Nic takiego jednak się nie dzieje, bo na otoczony metalowymi barierkami plas (bardzo, bardzo chciałam się wysilić i stworzyć skojarzenia z jakimś muzycznym festiwalem, ale mi się nie udało) można dostać się tylko przejściami podziemnymi. A to za każdym razem wymaga przejścia rewizji osobistej. Białych co prawda traktuje się pobłażliwiej, ale Chińczyków obmacuje się bez pardonu. 

Na placu nie ma ani jednej ławeczki, fontanny, murku - czegokolwiek na czym można by usiąść, wyjąć lunch, poczuć się jak na placach paryskich, berlińskich... poczuć się u siebie. Jest tylko wijąca się w przedpołudniowych godzinach kilometrowa kolejka do mauzoleum Mao i dumnie powiewająca chińska flaga.

Pierwszy raz byłam na placu o zachodzie słońca, w czasie gdy odbywa się ceremonia zdjęcia flagi. Ludzie klaskali, podnosili na rękach dzieci, aby mogły coś dostrzec ponad tłumem, błyskały flesze. Radosna i podniosła atmosfera. Tylko ja miałam ochotę krzyczeć, a łzy napływały mi do oczu. Bo w tłumie potrafiłam dostrzec tylko umundurowane służby i tajniaków w cywilnych ubraniach z pałkami wsuniętymi za pasek spodni, wpuszczonymi w nogawkę. Bo jedyne o czym myślałam, to studenci i ich protest krwawo stłumiony w roku mojego urodzenia. Czy ktoś ze stojących wokół mnie ludzi w ogóle o tym wiedział? Czy uwierzyłby, gdybym o tym powiedziała? To po tamtej masakrze plac stopniowo zmienił się w twierdzę, ogrodzoną, strzeżoną i pilnie śledzoną przez setki kamer na każdej możliwej latarni. Czułam się uwięziona, mimo 44 hektarów. Wiedziałam, że wystarczy cokolwiek, okrzyk, flaga wolnego Tybetu, otwarty sprzeciw - słowem iskra - i to się zacznie od nowa. 

Ale pamiętam też studenta, którego spotkałam kilka dni wcześniej w metrze. Był na zagranicznym stypendium w Berlinie, władał nieźle angielskim, więc byliśmy w stanie uciąć sobie pogawędkę. Zapytał mnie czy byłam już na placu Tiān’ānmén. To ich największy powód do dumy, najważniejsze dla Chińczyków miejsce. Wtedy też miałam ochotę krzyczeć. Potrząsnąć nim i zapytać czy rodziny zamordowanych studentów też tak uważają. Czy naprawdę wierzy w to, co właśnie mi mówi, że rząd chiński jest taki fantastyczny, bo zlikwidował problem głodu i bezrobocia? Kiedy schodziłam na stację mijałam licznych żebraków.. a on? Ale nie powiedziałam nic. Nie byłam tam, by oceniać. Bo za mało rozumiem, by choćby spróbować. Byłam tam, żeby patrzeć i słuchać. Więc słuchałam, potakując, dopóki nie dotarłam na moją końcową stację metra. Tiān’ānmén. Niebiański Spokój.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz