Bernadeta Prandzioch | Dziennik

sobota, 23 maja 2015

Rozmach Śląska

Kilka tygodni temu przyjęłam zaproszenie do rozmowy z redaktorem Piotrem Drzyzgą o Śląsku, literaturze i pracy terapeutycznej. Efekty można przeczytać na łamach wiara.pl

(...)

- Z edukacją regionalną u nas raczej kiepsko stąd też najwięksi nawet regionaliści i pasjonaci natykają się na rozmaite śląskie niespodzianki i nowe odkrycia, o których wcześniej nie mieli pojęcia. Co Panią zaskoczyło, poraziło w czasie lekturowych i publicystycznych wycieczek w śląskość? 
- Najbardziej chyba zdumiała mnie i – wbrew pozorom – rozmach Śląska, co przejawia się w myśleniu, twórczości, języku, architekturze. Ale wiele z tego niestety utraciliśmy. To nawet lepiej widać kiedy się podróżuje. Od kilku miesięcy jeździmy z chłopakiem po Górnym Śląsku niemalże miasteczko po miasteczku i w niektórych miejscach wciąż – mimo zniszczeń, wojny, przesiedleń i wielu przykrych rzeczy, które Śląsk spotkały – można tam ten rozmach dostrzec. W promieniu 10km od Raciborza jest co najmniej kilkanaście naprawdę okazałych pałaców. Większość z nich to oczywiście dzisiaj ruiny, mimo że niektóre zostały wybudowane jeszcze w renesansie. Ale proszę sobie wyobrazić ten Śląsk sprzed wieku – jaka to musiała być bogata i fascynująca kraina! Roczna podróż po Śląsku AD 1930, to takie moje wielkie, choć nierealne marzenie…

- Ludzie gór, ludzie morza, ludzie pustyni… - czasem w taki właśnie sposób określa się jakąś grupę etniczną. Nie ma Pani wrażenia, że my, Ślązacy, jesteśmy „ludźmi regionu”? Że bardziej „myślimy Heimatem” niż państwem? Z czego to wynika? Skąd się bierze to nasze przywiązanie, miłość do małej ojczyzny? To nadawanie jej tak wielkiego znaczenia… 
- Chyba nie ma w tym wielkiej tajemnicy, jest raczej pragmatyzm. Ludzie potrzebują stałości, punktu odniesienia. Myślę często w tym kontekście o moim pradziadku, który sto lat temu zamieszkał na Załężu. Nie wyprowadzając się do śmierci z jednej kamienicy, trzy razy doświadczył zmiany państwowości. Na zmianę był motorniczym w tramwajach niemieckich i polskich – jeżdżąc wciąż po tej samej trasie. Jak tu się przywiązać do jakiegokolwiek państwa? Pozostaje ziemia, dom, okolica. Dzwony na kościele i kości na cmentarzu. No właśnie – dzwony. Jest taki włoski termin campanilismo, pokrewny naszemu Heimatowi, który granice ojczyzny ustanawia tam, gdzie sięga brzmienie kościelnych dzwonów. To wydaje mi się najbliższe śląskiemu doświadczaniu ojczyzny. I myślę, że to przywiązanie do niewielkiego skrawka ziemi zamiast jakiejś abstrakcyjnej ojczyzny-matki jest ważniejsze, bo z niego rodzi się troska o to, co najbliższe.

(...)

Całość dostępna tutaj >>>

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz