Bernadeta Prandzioch | Dziennik

poniedziałek, 23 marca 2015

Szpital

Głowa staruszki bezwładnie opada na ramię.

Wygląda przez to jakby jeszcze bardziej kurczyła się w sobie, choć przecież zajmuje tak niewiele miejsca. Chude, pomarszczone ciało zyskuje objętości tylko poprzez grube warstwy ubrania. Zielony, polarowy dres i czarna, narzucona jedynie na plecy, puchowa kurtka. Stopy, wsunięte w ciężkie, przydeptane pantofle, jak w klapki.

Przypatruję się jej, bo mogę, bo i tak tego nie zobaczy, bo potrzebuję zająć czymś myśli. Widzę jej dłoń pooraną grubo żyłami, zaciskającą się na futrzanej czapce. Wyobrażam sobie jak ubierała się w pośpiechu, wyrwana ze snu. W pośpiechu, ale długo i nieporadnie, bo to stare ciało na niewiele już pozwala. To też widzę przed oczami, jej złość, zaciśnięte w kreskę usta i zduszone na języku słowa. Niezbyt wulgarne, chociaż wyrażające całą bezsilność.
A teraz drzemie obok mnie, z głową wtuloną w bark, zmęczona życiem i nieprzespaną nocą. Jej męża zabrali na badania. Trzech rosłych ratowników asystujących przy łóżku sprawiało, że leżący na nim mężczyzna wydawał się jeszcze mniejszy, niemal karłowaty. Zasuszony tak samo jak żona, ginący pod warstwą kraciastych, drapiących skórę koców.

Ona, u jego boku, tak samo słaba i wyniszczona. Patrzę na nią teraz i wzbiera we mnie niepohamowany żal. Wściekłość. Coś nieokreślonego. Po co ta walka? W imię czego?
Wstydzę się. Wstydzę się naraz własnej siły, młodości, pewności kroków.
I boję się. Boję się, że i mnie ciało zdradzi, że zawładnie mną i mnie uwięzi, że pozostanie nam tylko codzienna szarpanina.

Chciałabym wstać i uciec. Wszystko mnie swędzi, wszystko przesiąknięte jest mdłym zapachem szpitala, słabości, rozkładu, ale i sterylności. Jest wpół do czwartej nad ranem, już nie dzisiaj, jeszcze nie jutro. Albo inaczej – już nie wczoraj, jeszcze nie dzisiaj. Marzę o prysznicu. Myślę o tym jak zdzieram z siebie ubrania i wchodzę pod strugi gorącej wody. Nie chcę ich oglądać, nie chcę na nich patrzeć. Snują się na tym krótkim odcinku między salami a toaletą, za każdym razem mijając poczekalnię. Widzę rozbite głowy, niemal nagie ciała, blade twarze z podkrążonymi oczami. Słyszę wstrząsający całym ciałem kaszel, czuję smród.

Staruszka obok mnie posapuje niespokojnie. Czuję się uwięziona i przerażona. I wiem, że wcale nie chodzi o to wszystko, co mnie otacza. Uciekam przed własnym strachem. Chodzi tylko o niego. O tych kilka metrów, które nas rozdzielają. O ten czas, który swoim upływem nie działa na naszą korzyść, bo nic się nie wyjaśnia. O ten rwący się oddech i nieobecne spojrzenie sprzed kilku godzin. Chcę go stąd zabrać, chcę sprawić cud, jeśli trzeba będzie cudu, chcę zapewnić, że wszystko będzie dobrze.

Jest za dziesięć piąta. Wciąż nie ma wyników. Telefon piknięciem alarmuje, że niedługo się rozładuje i stracimy namiastkę kontaktu. Jestem głodna. 

Boję się.      

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz