Obejrzałam wreszcie „Idę”. Oczywiście, w pewnym sensie o
wiele za późno. Po kinowym szale, po antypolskich burzach, po Oscarze nawet. Ale
może to i dobrze, bo obejrzałam ją z wielkim wyczuleniem na wszelkie zgrzyty,
niesprawiedliwości, pułapki.
Obejrzałam i doprawdy nie wiem, nie rozumiem, ile trzeba
mieć w sobie złej woli, ile krzywd i żali trzeba w sobie nosić, żeby dostrzec w
tym filmie coś, co uderza w Polaków. Nie mogła ta historia być bardziej
kameralna, intymna i jednostkowa.
Zresztą może nawet to jest nieważne, bo mogłoby w tym filmie
nie być żadnej fabuły i byłby tak samo zachwycający. To za takie kadry wręcza
się Oscary. Za tak niezwykle celne operowanie obrazem i dźwiękiem. „Ida”, mimo
że opowiedziana w zamknięty, spójny sposób, jest zaledwie szkicem, punktem
wyjścia do refleksji. Obrazy – nie zdarzenia – są siłą, prowokującą osobistą
metanarrację. Każdy szczegół niesie jakiś ładunek. Podobny rodzaj estetycznych
emocji odczuwałam, oglądając „Młyn i krzyż”.
„Ida” to opowieść o zwykłej, ludzkiej małości. O
niedopowiedzeniach, przemilczeniach i chciwości. Nie tylko nie ma w niej
miejsca na Holocaust, ale nie ma w niej także słowa o antysemityzmie. Rodzina Lebensteinów
zostaje zamordowana nie dlatego, że jest rodziną żydowską, ale dlatego, że
posiada dom, który można przejąć.
To także opowieść o kobiecie, która podjęła błędne – z
perspektywy czasu – decyzje. Która straciła syna, rodzinę i sens życia. Której
świat stał się polem beznadziejnej walki, w której nie ma już miejsca na nic,
poza rozpaczliwą zabawą i kaleką zemstą.
I o tej drugiej, która chociaż młodsza, jest jednocześnie o
wiele dojrzalsza. Cicha, wycofana, przyjmuje nieoczekiwane zdarzenia z dziwnym,
niepokojącym wręcz spokojem. Ale nie ma w niej lęku. Nie ucieka od decyzji i
wyborów. Podejmuje je poniekąd na przekór rzeczywistości. Nawet wówczas, gdy
raz po raz doświadcza osamotnienia.
„Ida” to film, w którym od Historii ważniejszy jest
człowiek. W całości: ze swoją niezłomnością, ale i upadkami, z siłą i
tchórzostwem, z cielesnością, duchowością i niezaspakajalną tęsknotą za czymś
nieuchwytnym. To także film, w którym z polityką wygrywa piękno. To
najprawdziwsze – chociaż w swej mrocznej, bezwzględnej i okrutnej postaci.
Piękno, polegające na dążeniu do prawdy. Nie tej wielkiej, uogólnionej,
podkolorowanej. Prawdy pojedynczej, subiektywnej, jednostkowej. Takiej prawdy,
którą każdy z nas nosi w sobie.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz