Bernadeta Prandzioch | Dziennik

czwartek, 26 lutego 2015

"Ida" (albo antypolonizm urojony)

Obejrzałam wreszcie „Idę”. Oczywiście, w pewnym sensie o wiele za późno. Po kinowym szale, po antypolskich burzach, po Oscarze nawet. Ale może to i dobrze, bo obejrzałam ją z wielkim wyczuleniem na wszelkie zgrzyty, niesprawiedliwości, pułapki.

Obejrzałam i doprawdy nie wiem, nie rozumiem, ile trzeba mieć w sobie złej woli, ile krzywd i żali trzeba w sobie nosić, żeby dostrzec w tym filmie coś, co uderza w Polaków. Nie mogła ta historia być bardziej kameralna, intymna i jednostkowa.

Zresztą może nawet to jest nieważne, bo mogłoby w tym filmie nie być żadnej fabuły i byłby tak samo zachwycający. To za takie kadry wręcza się Oscary. Za tak niezwykle celne operowanie obrazem i dźwiękiem. „Ida”, mimo że opowiedziana w zamknięty, spójny sposób, jest zaledwie szkicem, punktem wyjścia do refleksji. Obrazy – nie zdarzenia – są siłą, prowokującą osobistą metanarrację. Każdy szczegół niesie jakiś ładunek. Podobny rodzaj estetycznych emocji odczuwałam, oglądając „Młyn i krzyż”.

„Ida” to opowieść o zwykłej, ludzkiej małości. O niedopowiedzeniach, przemilczeniach i chciwości. Nie tylko nie ma w niej miejsca na Holocaust, ale nie ma w niej także słowa o antysemityzmie. Rodzina Lebensteinów zostaje zamordowana nie dlatego, że jest rodziną żydowską, ale dlatego, że posiada dom, który można przejąć.

To także opowieść o kobiecie, która podjęła błędne – z perspektywy czasu – decyzje. Która straciła syna, rodzinę i sens życia. Której świat stał się polem beznadziejnej walki, w której nie ma już miejsca na nic, poza rozpaczliwą zabawą i kaleką zemstą.

I o tej drugiej, która chociaż młodsza, jest jednocześnie o wiele dojrzalsza. Cicha, wycofana, przyjmuje nieoczekiwane zdarzenia z dziwnym, niepokojącym wręcz spokojem. Ale nie ma w niej lęku. Nie ucieka od decyzji i wyborów. Podejmuje je poniekąd na przekór rzeczywistości. Nawet wówczas, gdy raz po raz doświadcza osamotnienia.

„Ida” to film, w którym od Historii ważniejszy jest człowiek. W całości: ze swoją niezłomnością, ale i upadkami, z siłą i tchórzostwem, z cielesnością, duchowością i niezaspakajalną tęsknotą za czymś nieuchwytnym. To także film, w którym z polityką wygrywa piękno. To najprawdziwsze – chociaż w swej mrocznej, bezwzględnej i okrutnej postaci. Piękno, polegające na dążeniu do prawdy. Nie tej wielkiej, uogólnionej, podkolorowanej. Prawdy pojedynczej, subiektywnej, jednostkowej. Takiej prawdy, którą każdy z nas nosi w sobie.     

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz