Bernadeta Prandzioch | Dziennik

niedziela, 18 stycznia 2015

Smaki, obrazy, zdania. Urywki z AD 2014

Miało nie być podsumowań, bo koniec roku jest dla mnie granicą raczej umowną, do której wielkiej wagi nie przywiązuję, są inne, może bardziej prywatne, ale też o wiele bardziej znaczące daty, granice, przełomy.

Więc miało nie być, ale będzie, bo początek roku spędziłam w Budapeszcie i z granicy umownej zrobiła się właśnie taka prywatna. Ostatni raz byłam w Budapeszcie niemal trzy lata temu, był marzec 2012 i nic się od tego czasu nie zmieniło i wszystko się zmieniło. Znowu piłam wino w Grinzingi Borozó, spacerowałam po moim ulubionym Szabadság híd, wspięłam się na Gellért-hagy, by podziwiać nocną panoramę miasta, a rano jadłam śniadanie w Centrál Kávéház i wędrowałam stromymi uliczkami Budy, po złożeniu wizyty Máraiemu. Znajomy rytm, znajome miejsca, wzruszenia, przeżycia. Mapa miasta – darzonego szczególnym sentymentem – która ponownie otwierała się przede mną z każdym krokiem. I jakież to było dobre, jak szczególne, ale jakże… inne. Bo dzielone z kimś.

Pamiętam tamtą Bernadetę z 2012 roku. Wciąż wiele nas łączy. Niczego jej nie zazdroszczę. Nie zamieniłabym się miejscami. Nie chciałabym tam powrócić. Ale wiele jej zawdzięczam.

Mimowolnie podczas tych długich, często milczących spacerów myślałam o minionym roku. Wydarzyło się w nim wiele dobrych i niezwykłych rzeczy, choć jednocześnie nie był to rok najłatwiejszy. Za to z pewnością – a po raz pierwszy mam takie przekonanie – był najważniejszym rokiem w dotychczasowym ciągu lat.

Nie brakowało w nim tego, co najistotniejsze, co jest samą esencją życia: przyjaciół, literatury, podróży, wina i… miłości. Ta ostatnia przyszła niespodziewanie i nadała wszystkiemu lepszy, intensywniejszy smak. Ale o niej mówić nie chcę i nie muszę, tyle wystarczy, nie trzeba więcej. Tak samo jak o smutkach pisać nie zamierzam, nie tutaj, nie teraz.

Byli więc przyjaciele. Była wyjątkowa urodzinowa impreza, ale wyjątkowa na szczęście nie z racji symbolicznej granicy, ale spotkania jednocześnie niemal wszystkich ważnych dla mnie osób. Były zestawy ratunkowe, aplikowane mi na zły humor przez M. (w postaci wina i czekolady). Były długie rozmowy o planach, radościach, o sprawach przyziemnych i tych niemal metafizycznych, odbywające się przy stolikach w knajpach katowickich, gliwickich, krakowskich i warszawskich. Każda z nich miała swoją określoną wartość, każda wywołuje wciąż ciepłe myśli. I były gościnne progi mieszkań, do których wracałam, zwłaszcza w Krakowie i Warszawie, za co jestem wdzięczna szczególnie Ł. i M.

A skoro o stolikach mowa… AD 2014 ma z pewnością soczysty posmak steków w Butchery&Wine, ziołowy aromat muli w Zazie Bistro i pełne sprzeczności nuty deserów w Warsztatach Smaku.

Literackich przeżyć również w 2014 nie zabrakło. Było kilka szczególnych premier, które głęboko we mnie zapadły, które były przyczyną zdrowej zazdrości o literackość i plastyczność języka. Przychodzą mi na myśl: „Śpiewaj ogrody” Pawła Huelle, „Beksińscy” Magdy Grzebałkowskiej, „Sto dni bez słońca” Wita Szostaka czy „Ślepnąc od świateł” Jakuba Żulczyka.

Dwie książki – „Wyznania gejszy” i „Szkarłatna litera” – stanowiły lekturę niezwykłą, bo towarzyszącą mi w podróży po Chinach, gdzie do każdego zdania po polsku tęskniłam w jakiś szczególny sposób.

I chociaż poezji ostatnio w moim życiu niewiele, to było także jedno Zdarzenie i Zderzenie: „Umlauty” Tomasza Pietrzaka. Nieważne, że „Przegłos” czy „Sybir” czytałam już dziesiątki razy, to wiersze, które za każdym razem coś we mnie poruszają. Nigdy dotąd nie czytałam tak przejmujących fraz o Śląsku. Bo surowych, bezwzględnych i w samo sedno. A przy tym przepełnionych wrażliwością, smutkiem i pełną nabożeństwa nostalgią.

To nierozerwalnie splecione z tym, że w ciągu ostatnich kilkunastu miesięcy Śląsk odgrywał w moim życiu rolę jeszcze bardziej szczególną niż dotychczas. Najpierw majowa decyzja, że to tutaj jest moje miejsce, że zostaję, nie wyjeżdżam, nie chcę. Potem szczególna tęsknota z azjatyckiej perspektywy, tęsknota do ziemi, przestrzeni, porządku, sposobu myślenia – do wszystkiego przez co śląskość próbuję sobie tłumaczyć. Wreszcie późnowakacyjne i jesienne tygodnie podróży małych po Śląsku, nocnych przejażdżek, spacerów, o których trochę już pisałam, a więcej – daj Boże – dopiero napiszę. I koniec końców powolne oswajanie gŏdki, które trwa i trwać będzie.  

Na liście ingrediencji, składających się w sposób szczególny na miniony rok, są również podróże. O tych najmniejszych i największych już poniekąd wspomniałam. Ale znów powróciły europejskie wojaże. Wiosną piłam kawę w Café Landtmann z widokiem na wiedeński Rathaus, latem chłonęłam landszafty Drezna, Norymbergii i niemieckiej prowincji w okolicach Horbu, jesienią włóczyłam się po cichych uliczkach Malej Strany i Strahova, zimą rozgrzewałam się glühweinem na berlińskim Alexanderplatzu.

W międzyczasie wydarzyła się ta podróż najważniejsza, do Chin. Chociaż wcale nie miała taka być, nie jechałam tam „odkrywać siebie”, szukać oświecenia czy Bóg wie czego jeszcze. Jechałam zobaczyć coś nowego, dotknąć nieznanego, zadziwić się, zachwycić, ale i obrzydzić (bo na to również byłam przygotowana). To miał być miesiąc wakacji, ni mniej, ni więcej. A stało się nieco inaczej. Bilans? Teraz, z perspektywy pół roku, wydaje się wreszcie możliwy do zrobienia. Zatęskniłam i zrozumiałam, że należę do jednego tylko miejsca; doceniłam w nieznany dotąd sposób przyjaciół, którzy byli ze mną na odległość. Sprawdziłam się w nowych warunkach, kiedy musiałam polegać wyłącznie na sobie, otworzyć się na obcych ludzi i radzić sobie, pomimo nieznajomości języka, strachu i barier kulturowych. Wyszłam z tego nieplanowanego testu z poczuciem większej pewności siebie, to na pewno. I przekonaniem, że wielu rzeczy jeszcze o sobie nie wiem, bo ich nie sprawdziłam w praktyce. Po miesiącu wróciłam zmęczona, wręcz zniechęcona, ale to szybko minęło. Teraz zdarza mi się tęsknić, wracać do tego myślami, wspominać z sentymentem. To była najważniejsza podróż, choć jej celem wcale nie musiały być Chiny i ostatecznym sensem również się nie stały.

Ale 2014 to także wyraźna granica, zamknięcie długiej przygody ze studiami, postawienie kropki w pięcioletniej historii. Bardzo się cieszę, że wtedy, w 2009, odważyłam się na to pójście na przekór, porzucenie dotychczasowych planów i wybór MISHu. Nic lepszego na etapie życia zwanym studiami nie mogło mi się przytrafić. To był intensywny czas. Jasne, nie brakowało nudnych wykładów i bzdurnych zaliczeń, ale te zajęcia, które mogłam wybierać, te, które stanowiły odskocznię, były nieustannym rozwojem, a przy tym świetną zabawą. 

W tych poszukiwaniach natrafiłam na kilku wykładowców, którzy może nie tyle ukształtowali, co w jakimś sensie ukierunkowali moje myślenie, otwierali nowe przestrzenie, podsuwali w stosownym czasie wartościowe lektury, a nadto doceniali moją pracę i mój rozwój. Sądzę, że w tej kwestii nie muszę się uciekać do ogólników. Kiedy myślę o studiach, o tym, co stanowi ich symbol, to w przychodzą mi na myśl w pierwszej kolejności zajęcia, od których wszystko się zaczęło – antropologia kultury z prof. Kosowską, która od samego początku imponowała mi swoją erudycją, a jednocześnie sposobem w jaki wprowadzała nas w akademicką rzeczywistość. Potem były wtorkowe, poranne wykłady dra Ćwikły, jego pełen pasji głos, którym snuł opowieści o Sokratesie, Tomaszu z Akwinu, katarach czy Lutrze. I seminaria dra Łęckiego, na których z równym zacięciem dyskutowaliśmy o Bondzie, jak i o Mozarcie, czytywaliśmy Eco i oglądaliśmy Hitchcocka. 

Kolejny znaczący punkt w planie to zajęcia prof. Kunce – pierwsze uczelniane zderzenie z Máraiem (!!!), teksty, które były tylko pretekstem do fascynujących rozmów, wykłady, po których sięgnęłam po wiele, wiele niezwykłych lektur. To prof. Kunce zawdzięczam Tischnera, Levinasa, Bubera i Bataille’a. I jeszcze dwóch wyjątkowych wykładowców na tym samym wydziale. Najpierw prof. Sławek, na którego zajęcia przychodziłam zawsze z nabożną niemal czcią, chłonąc każde słowo, nazwisko, trop. To u niego nauczyłam się czytać teksty w inny sposób. Czytać je wybiórczo, skupiając się na jednym zaledwie akapicie, ale rozkładając każde zdanie na czynniki pierwsze, mnożąc interpretacje, odwołania, wnioski. Odsłaniając nieświadomą warstwę tekstów. 

No i last but not least prof. Kadłubek. Jedyny w tym gronie, które najpierw czytałam, a dopiero potem – zafascynowana jego esejami, felietonami, literaturą – trafiłam do niego na zajęcia. To prof. Kadłubek w dużej mierze ukształtował mój dojrzały, ponademocjonalny sposób myślenia o Śląsku. I podzielił ze mną pasję do Jüngera, co zaowocowało kilkoma miesiącami intensywnego wgryzania się w jüngerowską koncepcję nihilizmu. Bez tych wszystkich spotkań byłabym z pewnością uboższa o wiele przeżyć, przemyśleń, przekonań. I – z dużym prawdopodobieństwem – byłabym w jakimś innym nieco miejscu swojego życia. Nie żal mi końca studiów, ale tych spotkań bardzo, bardzo mi brak.


Więc niech to, co jest – trwa. I niech się nowe przydarza. Let the boat sail.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz