Miało nie być podsumowań, bo koniec
roku jest dla mnie granicą raczej umowną, do której wielkiej wagi nie
przywiązuję, są inne, może bardziej prywatne, ale też o wiele bardziej znaczące
daty, granice, przełomy.
Więc miało nie być, ale będzie, bo
początek roku spędziłam w Budapeszcie i z granicy umownej zrobiła się właśnie
taka prywatna. Ostatni raz byłam w Budapeszcie niemal trzy lata temu, był
marzec 2012 i nic się od tego czasu nie zmieniło i wszystko się zmieniło. Znowu
piłam wino w Grinzingi Borozó, spacerowałam po moim ulubionym Szabadság híd,
wspięłam się na Gellért-hagy, by podziwiać nocną panoramę miasta, a rano jadłam
śniadanie w Centrál Kávéház i wędrowałam stromymi uliczkami Budy, po złożeniu
wizyty Máraiemu. Znajomy rytm, znajome miejsca, wzruszenia, przeżycia. Mapa
miasta – darzonego szczególnym sentymentem – która ponownie otwierała się
przede mną z każdym krokiem. I jakież to było dobre, jak szczególne, ale jakże…
inne. Bo dzielone z kimś.
Pamiętam tamtą Bernadetę z 2012
roku. Wciąż wiele nas łączy. Niczego jej nie zazdroszczę. Nie zamieniłabym się
miejscami. Nie chciałabym tam powrócić. Ale wiele jej zawdzięczam.
Mimowolnie podczas tych długich,
często milczących spacerów myślałam o minionym roku. Wydarzyło się w nim wiele
dobrych i niezwykłych rzeczy, choć jednocześnie nie był to rok najłatwiejszy.
Za to z pewnością – a po raz pierwszy mam takie przekonanie – był
najważniejszym rokiem w dotychczasowym ciągu lat.
Nie brakowało w nim tego, co
najistotniejsze, co jest samą esencją życia: przyjaciół, literatury, podróży,
wina i… miłości. Ta ostatnia przyszła niespodziewanie i nadała wszystkiemu
lepszy, intensywniejszy smak. Ale o niej mówić nie chcę i nie muszę, tyle
wystarczy, nie trzeba więcej. Tak samo jak o smutkach pisać nie zamierzam, nie
tutaj, nie teraz.
Byli więc przyjaciele. Była
wyjątkowa urodzinowa impreza, ale wyjątkowa na szczęście nie z racji
symbolicznej granicy, ale spotkania jednocześnie niemal wszystkich ważnych dla
mnie osób. Były zestawy ratunkowe, aplikowane mi na zły humor przez M. (w
postaci wina i czekolady). Były długie rozmowy o planach, radościach, o
sprawach przyziemnych i tych niemal metafizycznych, odbywające się przy
stolikach w knajpach katowickich, gliwickich, krakowskich i warszawskich. Każda
z nich miała swoją określoną wartość, każda wywołuje wciąż ciepłe myśli. I były
gościnne progi mieszkań, do których wracałam, zwłaszcza w Krakowie i Warszawie,
za co jestem wdzięczna szczególnie Ł. i M.
A skoro o stolikach mowa… AD 2014
ma z pewnością soczysty posmak steków w Butchery&Wine, ziołowy aromat muli
w Zazie Bistro i pełne sprzeczności nuty deserów w Warsztatach Smaku.
Literackich przeżyć również w 2014
nie zabrakło. Było kilka szczególnych premier, które głęboko we mnie zapadły,
które były przyczyną zdrowej zazdrości o literackość i plastyczność języka.
Przychodzą mi na myśl: „Śpiewaj ogrody” Pawła Huelle, „Beksińscy” Magdy
Grzebałkowskiej, „Sto dni bez słońca” Wita Szostaka czy „Ślepnąc od świateł”
Jakuba Żulczyka.
Dwie książki – „Wyznania gejszy” i
„Szkarłatna litera” – stanowiły lekturę niezwykłą, bo towarzyszącą mi w podróży
po Chinach, gdzie do każdego zdania po polsku tęskniłam w jakiś szczególny
sposób.
I chociaż poezji ostatnio w moim
życiu niewiele, to było także jedno Zdarzenie i Zderzenie: „Umlauty” Tomasza
Pietrzaka. Nieważne, że „Przegłos” czy „Sybir” czytałam już dziesiątki razy, to
wiersze, które za każdym razem coś we mnie poruszają. Nigdy dotąd nie czytałam
tak przejmujących fraz o Śląsku. Bo surowych, bezwzględnych i w samo sedno. A
przy tym przepełnionych wrażliwością, smutkiem i pełną nabożeństwa nostalgią.
To nierozerwalnie splecione z tym,
że w ciągu ostatnich kilkunastu miesięcy Śląsk odgrywał w moim życiu rolę
jeszcze bardziej szczególną niż dotychczas. Najpierw majowa decyzja, że to tutaj
jest moje miejsce, że zostaję, nie wyjeżdżam, nie chcę. Potem szczególna
tęsknota z azjatyckiej perspektywy, tęsknota do ziemi, przestrzeni, porządku,
sposobu myślenia – do wszystkiego przez co śląskość próbuję sobie tłumaczyć.
Wreszcie późnowakacyjne i jesienne tygodnie podróży małych po Śląsku, nocnych
przejażdżek, spacerów, o których trochę już pisałam, a więcej – daj Boże –
dopiero napiszę. I koniec końców powolne oswajanie gŏdki, które trwa i trwać
będzie.
Na liście ingrediencji,
składających się w sposób szczególny na miniony rok, są również podróże. O tych
najmniejszych i największych już poniekąd wspomniałam. Ale znów powróciły
europejskie wojaże. Wiosną piłam kawę w Café Landtmann z widokiem na wiedeński
Rathaus, latem chłonęłam landszafty Drezna, Norymbergii i niemieckiej prowincji
w okolicach Horbu, jesienią włóczyłam się po cichych uliczkach Malej Strany i
Strahova, zimą rozgrzewałam się glühweinem na berlińskim Alexanderplatzu.
W międzyczasie wydarzyła się ta
podróż najważniejsza, do Chin. Chociaż wcale nie miała taka być, nie jechałam
tam „odkrywać siebie”, szukać oświecenia czy Bóg wie czego jeszcze. Jechałam
zobaczyć coś nowego, dotknąć nieznanego, zadziwić się, zachwycić, ale i
obrzydzić (bo na to również byłam przygotowana). To miał być miesiąc wakacji,
ni mniej, ni więcej. A stało się nieco inaczej. Bilans? Teraz, z perspektywy
pół roku, wydaje się wreszcie możliwy do zrobienia. Zatęskniłam i zrozumiałam,
że należę do jednego tylko miejsca; doceniłam w nieznany dotąd sposób
przyjaciół, którzy byli ze mną na odległość. Sprawdziłam się w nowych
warunkach, kiedy musiałam polegać wyłącznie na sobie, otworzyć się na obcych
ludzi i radzić sobie, pomimo nieznajomości języka, strachu i barier
kulturowych. Wyszłam z tego nieplanowanego testu z poczuciem większej pewności
siebie, to na pewno. I przekonaniem, że wielu rzeczy jeszcze o sobie nie wiem,
bo ich nie sprawdziłam w praktyce. Po miesiącu wróciłam zmęczona, wręcz
zniechęcona, ale to szybko minęło. Teraz zdarza mi się tęsknić, wracać do tego
myślami, wspominać z sentymentem. To była najważniejsza podróż, choć jej celem
wcale nie musiały być Chiny i ostatecznym sensem również się nie stały.
Ale 2014 to także wyraźna granica,
zamknięcie długiej przygody ze studiami, postawienie kropki w pięcioletniej historii.
Bardzo się cieszę, że wtedy, w 2009, odważyłam się na to pójście na przekór,
porzucenie dotychczasowych planów i wybór MISHu. Nic lepszego na etapie życia
zwanym studiami nie mogło mi się przytrafić. To był intensywny czas. Jasne, nie
brakowało nudnych wykładów i bzdurnych zaliczeń, ale te zajęcia, które mogłam
wybierać, te, które stanowiły odskocznię, były nieustannym rozwojem, a przy tym
świetną zabawą.
W tych poszukiwaniach natrafiłam na kilku wykładowców, którzy
może nie tyle ukształtowali, co w jakimś sensie ukierunkowali moje myślenie,
otwierali nowe przestrzenie, podsuwali w stosownym czasie wartościowe lektury,
a nadto doceniali moją pracę i mój rozwój. Sądzę, że w tej kwestii nie muszę
się uciekać do ogólników. Kiedy myślę o studiach, o tym, co stanowi ich symbol,
to w przychodzą mi na myśl w pierwszej kolejności zajęcia, od których wszystko
się zaczęło – antropologia kultury z prof. Kosowską, która od samego początku
imponowała mi swoją erudycją, a jednocześnie sposobem w jaki wprowadzała nas w
akademicką rzeczywistość. Potem były wtorkowe, poranne wykłady dra Ćwikły, jego
pełen pasji głos, którym snuł opowieści o Sokratesie, Tomaszu z Akwinu,
katarach czy Lutrze. I seminaria dra Łęckiego, na których z równym zacięciem
dyskutowaliśmy o Bondzie, jak i o Mozarcie, czytywaliśmy Eco i oglądaliśmy
Hitchcocka.
Kolejny znaczący punkt w planie to zajęcia prof. Kunce – pierwsze
uczelniane zderzenie z Máraiem (!!!), teksty, które były tylko pretekstem do
fascynujących rozmów, wykłady, po których sięgnęłam po wiele, wiele niezwykłych
lektur. To prof. Kunce zawdzięczam Tischnera, Levinasa, Bubera i Bataille’a. I
jeszcze dwóch wyjątkowych wykładowców na tym samym wydziale. Najpierw prof.
Sławek, na którego zajęcia przychodziłam zawsze z nabożną niemal czcią, chłonąc
każde słowo, nazwisko, trop. To u niego nauczyłam się czytać teksty w inny
sposób. Czytać je wybiórczo, skupiając się na jednym zaledwie akapicie, ale
rozkładając każde zdanie na czynniki pierwsze, mnożąc interpretacje, odwołania,
wnioski. Odsłaniając nieświadomą warstwę tekstów.
No i last but not least prof.
Kadłubek. Jedyny w tym gronie, które najpierw czytałam, a dopiero potem –
zafascynowana jego esejami, felietonami, literaturą – trafiłam do niego na
zajęcia. To prof. Kadłubek w dużej mierze ukształtował mój dojrzały,
ponademocjonalny sposób myślenia o Śląsku. I podzielił ze mną pasję do Jüngera,
co zaowocowało kilkoma miesiącami intensywnego wgryzania się w jüngerowską
koncepcję nihilizmu. Bez tych wszystkich spotkań byłabym z pewnością uboższa o
wiele przeżyć, przemyśleń, przekonań. I – z dużym prawdopodobieństwem – byłabym
w jakimś innym nieco miejscu swojego życia. Nie żal mi końca studiów, ale tych
spotkań bardzo, bardzo mi brak.
Więc niech to, co jest – trwa. I
niech się nowe przydarza. Let the boat sail.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz