Bernadeta Prandzioch | Dziennik

czwartek, 18 września 2014

Dziesięć najważniejszych książek

W końcu i mnie, kilka dni temu, dopadła nominacja do stworzenia listy dziesięciu najważniejszych, najbardziej inspirujących książek. I pewnie bym ją zignorowała zupełnie, bo nie przepadam za wszelakimi łańcuszkami, albo co najwyżej napisałabym ją szybciutko i udostępniła bez głębszej refleksji, gdyby nie fakt, że cała ta zabawa zbiegła się w czasie z reorganizacją moich książkowych zbiorów. Nowe regały wymusiły nowe porządki, znów każda książka przeszła przez moje ręce, przywołując wiele wspomnień, skojarzeń, zapamiętanych fraz i obrazów.

Dziesięć książek to bardzo niewiele, maleńki wycinek rzeczywistości, to – w przełożeniu na czas lektury – kilkanaście wieczorów jedynie. Dziesięć książek to bardzo trudny wybór, bo przecież tych ważnych jest znacznie więcej.

Łatwa za to okazała się wstępna selekcja: książki ważne, a więc te z ostatnich kilku lat. Moje życie z pewnością stało się szczęśliwsze i pełniejsze, kiedy w wieku lat pięciu opanowałam niezwykłą sztukę przekładania ciągu liter na niezliczone literackie światy, ale jednak nie uważam, żeby którakolwiek z dziecięcych lektur ukształtowała mnie w jakiś szczególny sposób. Każda była tak samo ważna, bo otwierała nowe horyzonty, uwrażliwiała, zapraszała do nowej rzeczywistości. Odkąd nauczyłam się czytać, raz na zawsze przestałam się nudzić.

Ale ważne z różnych powodów są te lektury późniejsze, lektury świadome. Czasem chłodne, czasem zachłanne, ale nieodmiennie stwarzające nowy układ odniesienia. Sprawiające, że wielokrotnie do nich powracam, tworząc z nich fundament swojego myślenia, poglądów, celów, wartości. Dość jednak tego przedłużonego wstępu, czas na konkrety – w porządku alfabetycznym, bo wśród tych dziesięciu pozycji nie ma ważnych i ważniejszych.

  1. Ota Filip „Wniebowstąpienie Lojzka Lapaczka ze Śląskiej Ostrawy”
Po długim okresie samodzielnych, głównie wewnętrznych poszukiwań własnej tożsamości etnicznej czy raczej prób jej zdefiniowania, z konieczności chaotycznych, czasem bolesnych, opierających się przede wszystkim na poczuciu pewnej obcości, z której duma i świadomość bogactwa dopiero miały wyrosnąć, nagle w moje ręce trafiło „Wniebowstąpienie…”. I tam, w świecie opisywanym przez Filipa, w zagmatwanych losach Ostrawy, jej mieszkańców, jej piłkarskiego klubu, znalazłam siebie, swoje pytania, swoje uczucia, swoją rzeczywistość, po prostu. I to bez cienia patosu, bo to jednak historia raczej gorzka, choć opowiedziana z typowym czeskim poczuciem humoru. Nigdy nie czułam się bliżej życia, i to tego tutaj, za oknem, na Załężu, niż z książką Filipa w dłoni.

  1. Wieniedikt Jerofiejew „Moskwa-Pietuszki”
Nie rozumiem ludzi Wschodu, są mi obcy, odlegli, są egzotyczni. To nie moja tradycja, nie moje wychowanie, nie mój sposób opisywania rzeczywistości. Literatura rosyjska zawsze była dla mnie podróżą daleką. Wyjątkiem od tej reguły jest Jerofiejew, który opowiada ponad prostymi podziałami, który pisząc historię na wskroś rosyjską, daje czytelnikowi rzecz uniwersalną. I jakże to boli wszystko: poszukiwanie siebie, upadki, obietnice wciąż od nowa, że się zmienię, że będę lepszy, że zapanuję nad naturą, że przejdę tę Via Crucis bez upadków, z dumnie podniesioną głową. A przecież to niemożliwe. Jerofiejew odziera ze złudzeń, ale na szczęście alkohol leje się strumieniami i nagle jakoś łatwiej to wszystko znieść… Tylko trudniej spojrzeć jeszcze raz w lustro. 

  1. Ernst Jünger „Promieniowania”
Jünger pozostaje dla mnie od jakiegoś czasu absolutnym literackim Mistrzem. Wzorem tego jak należy pisać, ale może nawet bardziej jak należy przeżywać rzeczywistość. Odważnie, dotykając tego, co w człowieku najbardziej wzniosłe, ale i tego, co ciemne, małe, podłe. I nie bać się o tym pisać. Smakować życie, ale pozostawać wobec niego na dystans. Być obserwatorem i uczestnikiem jednocześnie. Próbować wszystkiego, ale we wszystkim zachowywać umiar. Mieć poglądy, ale potrafić się z nich wycofać. Dostrzegać to, co pozostaje niewidoczne nie tylko na pierwszy, ale także na drugi i trzeci rzut oka. Szukać, bez nadziei na zrozumienie. I nie szczędzić sobie przyjemności: wina, dobrej rozmowy i obcowania z pięknem. To wszystko zawiera się w „Promieniowaniach”. I znacznie, znacznie więcej.

  1. Zbigniew Kadłubek „Listy z Rzymu”
Przypuszczam, że gdybym miała wskazać jedną książkę, a nie dziesięć, to ostatecznie padłoby na „Listy…” właśnie. Na tę jedną, najważniejszą książkę, bo napisaną „w jynzyku kerego niy ma” i przekreślającą wszelkie stereotypy na temat śląskiego. Dobry Boże, jakaż byłam wdzięczna prof. Kadłubkowi za każde zdanie, kiedy czytałam ją po raz pierwszy. Za udowodnienie, że to język, który przystaje i do literatury, i do filozofii, i do podróży, i do miłości. Do wszystkiego, co składa się na sens życia. Ale jednocześnie za pokazanie, że śląskie spojrzenie otwiera nowe perspektywy, że u jego źródeł są zupełnie inne doświadczenia, inne wartości, inna kultura. Prof. Kadłubek był mi tłumaczem i przewodnikiem. Sprawił, że po raz pierwszy uwierzyłam, że kiedyś śląski z języka przemilczeń stanie się językiem rzeczywistości.

  1. Giuseppe Tomasi di Lampedusa „Lampart”
W “Lamparcie” wszystko znajduje swoje uprawomocnienie: moja miłość do południowych Włoch, mój konserwatyzm i moja pewność, że pisanie jest powołaniem. Nawet jeśli czasem dotyczy tylko jednej książki. Lampedusa zrobił dla literatury więcej niż setki pisarzy razem wziętych. Lampedusa ocalił od zagłady cały znany mu świat. I ta przewrotność: początek, który jest końcem: Nunc et in hora mortis nostrae. I w godzinę śmierci naszej, bo to powieść o końcu przecież, o powolnym zamieraniu świata, o zmianach wewnętrznych, pulsujących pod powierzchnią przewrotów i rewolucji. I o nostalgii, przejmującej i nie do ukojenia, bo jak tu nie czuć żalu za tym światem, którego nie można już poznać, ale który się przeczuwa, którego ślady nosi się w zbiorowej pamięci. Nigdy czytając tak nie tęskniłam, jak za sprawą Lampedusy.

  1. Renata Lis „Ręka Flauberta”
Eseje Renaty Lis pokazały mi najdobitniej, do jakiej literackości chcę dążyć, w jaki sposób chciałabym pisać za dwadzieścia lat, skoro dzisiaj to niemożliwe. Dojrzale, z rozwagą, ale nie bez żarliwości. Nie rozmieniając się na drobne, lecz pisząc o sprawach najważniejszych i o największych tajemnicach ludzkiej egzystencji. Chcąc czytelnika uwieść, a jednocześnie nie pozwalając sobie na żadne kompromisy czy uległość wobec jego oczekiwań. I co najistotniejsze być może: pisać tak, jakby to miała być ostatnia książka. Nie tylko w życiu, ale i w świecie.

  1. Niccolò Machiavelli „Książę”
Dlaczego Machiavelli? Bo był geniuszem. A przy tym chyba niczyje poglądy nie zostały w ciągu wieków tak przeinaczone i wypaczone jak jego właśnie. Gorliwy, oddany sprawie polityk, dla którego ojczyzna, to znaczy Heimat, był najważniejszy. Niezwykły strateg, wybitny myśliciel, który rozumiał znaczenie wspólnoty, który potępiał bezmyślne okrucieństwo, a nade wszystko głupotę decydentów. Marzył mu się świat, do którego wciąż wielu tęskni: świat mądrej polityki i odpowiedzialnych władców, świat dojrzałego społeczeństwa obywatelskiego i swobodnej wymiany myśli. Temu wszystkiemu dał wyraz w „Księciu”. Papież Paweł IV nakazał wpisanie go na Index librorum prohibitorum, ale Sykstus V poczynił własne, najcelniejsze w jego mniemaniu, wyimki z dzieła, które do dziś znajdują się w Bibliotece Watykańskiej. Machiavelli to kolejna niejednoznaczna postać na mojej liście – i może właśnie od takich najlepiej się uczyć. A na nocnym stoliku warto, jak kardynał Richelieu, obok „Księcia” trzymać brewiarz.

  1. Sándor Márai „Dziennik”
Książka, do której powracam chyba najczęściej. Książka, która najbardziej mnie boli. Lektura czasem masochistyczna, bo Márai o kobietach nie ma zbyt wysokiego mniemania, co tu i ówdzie w Dzienniku da się zauważyć. Ale przede wszystkim literatura najwyższej próby, choć tak bliska rzeczywistości, bo to przecież codzienne notatki z półwiecza. Porusza mnie bezwzględność Máraiego w ocenie świata, zdumiewa trafność sądów, które nie zestarzały się od momentu poczynienia zapisków. Zachwyca sposób w jaki splata się w zapiskach niskie z wysokim, sacrum z profanum, życie z literaturą, nasłuchiwanie z opowiadaniem. A poza wszystkim innym to niezwykły przewodnik po Europie, tej najpiękniejszej – której już nie ma.

  1. Gérard de Nerval „Aurelia”
Szaleniec i geniusz. Geniusz, który z szaleństwa uczynił treść swojej twórczości. Szaleniec, który do końca próbował ocalić swój geniusz. „Aurelia” jest jak inna rzeczywistość, jak świat z koszmarów i sennych marzeń, jak wytęsknione niebo i przeczucie piekła jednocześnie. Szkatułkowa, nosi w sobie nieskończoną liczbę znaczeń, odniesień, symboli. Wysmakowana w każdym zdaniu, onirycznym, hipnotycznym, a przy tym lepkim. A do tego sama historia: miłości śmiertelnej, najwspanialszej, a jednak destrukcyjnej. Nerval udowodnił, że normalność jest względna, a literatura to coś znacznie więcej niż tkanka rzeczywistości.

  1. George Steiner „Dziesięć możliwych przyczyn smutku myśli”
Książka-ukojenie, książka, która pozwala pogodzić się z nieuniknioną koleją rzeczy. Niewielka, niepozorna. Każde w niej zdanie niezwykle cenne, każde w punkt. Smutek nieodkrycia, smutek niemożności poznania wszystkiego, smutek tajemnic… smutek intelektualisty, po prostu, opisany wnikliwie, choć w niewielu słowach. Ale to także źródło motywacji, by nie ustawać w próbach, pamiętając, że wszystko, co najpiękniejsze, jest jednocześnie nieskończenie smutne. Jak nasze myśli, które nie dają się do końca oswoić.


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz