Pamiętam.
Wsiadam do metra, zmęczona całodziennym wędrowaniem, zmęczona hałasem, tłokiem
i popychaniem. Wsiadam i odgradzam się od wszystkiego słuchawkami. Kilka
bezmyślnych pstryknięć i do uszu wlewają się znajome frazy pełne przejęcia,
poetyckie, ciężkie, esencjonalne. Nigdy nie brzmiał mi Jacek Kaczmarski tak
mocno jak tam, tysiące kilometrów od domu, tuż pod powierzchnią
wielomilionowego miasta, chińskiej stolicy, Pekinu. Smakowałam każde słowo,
każde zdanie w języku, do którego po raz pierwszy w życiu tęskniłam, bo go tam
nie słyszałam i nie używałam prawie wcale. Ballady umykały jedna za drugą,
zmieniały się stacje, zmieniały się twarze na wprost mnie, choć wszystkie
nieodmiennie pochylone nad telefonami, w końcu zasadą jest, że w metrze
rozmawia się na WeChacie, chińskim odpowiedniku Facebooka albo ogląda się na
malutkim wyświetlaczu kolejne sezony ulubionych seriali i anime.
I
w końcu nadpłynęły pierwsze akordy tej ulubionej, o mnichu, co na wartburskim
zamku trudzi się tłumaczeniem Słowa. I w ślad za nimi wróciły wspomnienia
tamtej chwili, w której słuchałam jej po raz pierwszy, w dusznej sali na
WNS-ie. Senna atmosfera szarego styczniowego poranka, przełamana jak co wtorek hipnotyzującym
głosem, którego mogłabym słuchać i słuchać, nieważne, czy wykład dotyczył
Sokratesa, Augustyna, katarów czy Lutra właśnie. A potem Kaczmarski jak
objawienie, obrazy w głowie, posmak przeszywającej prawdy na języku i dreszcz
emocji.
Myślę o tym
teraz na powrót, czytając „Herezję” Kołakowskiego. Nie o faktach, raczej o
napięciu, które wyzwoliło tamte przemiany (i wiele, wiele innych), o zapale,
żarliwości, która zawsze jest balansowaniem na granicy między ortodoksją a
herezją. O fermencie, tak cennym, bo pozwalającym wyznaczać granice
dopuszczalności, akceptowalności, określać siebie, wartościować i
przewartościowywać. Z tego chaosu nie tylko nowe się rodzi, ale i stare ożywa. Czy
to już wszystko należy do przeszłości...? Bezpowrotnie utraciliśmy zdolność żywego
dyskutowania teologicznych prawd, zepchnęliśmy je na margines życia,
zamknęliśmy w pudełeczku, do którego sięgamy jedynie okazjonalnie i nie zawsze
w chwilach wątpliwości…?
Ale przecież to
prawda sensu largo: boimy się fermentu, chaosu, niepewności. Świata, w którym
każdy krok trzeba ważyć, każde słowo dobierać ostrożnie, każdemu gestowi
nadawać znaczenie. Wolimy porządek, przewidywalność, spokój. Ale w nim nic
naprawdę ważnego nie może się wydarzać. Nic wygodniejszego ponad proste
kategoryzacje, czarno-białe wartościowanie, rozdzielanie na prawo i lewo, tak,
tak, nie, nie.
Instynktownie
ciągnie mnie w przeciwną stronę. Może to wada, opowiadanie się po stronie pytań
raczej niż odpowiedzi, unikanie jasnych deklaracji, pewność niepewności. Ale
może jednak lepiej siłować się ze zwątpieniem niż żyć w spokojnej bańce mylnych
przekonań. Może jest w tym jakiś wzorzec, może właśnie w tej niejednoznaczności
odnaleźć można więcej. Może to właśnie zaufanie (czy to dobre słowo?) wobec
niej sprawia, że tak cenię Jüngera, który cały jest sprzeczny, nie tylko w swej
literaturze, ale i życiu, i chyba przez to właśnie intelektualnie sięgający
niedostępnych większości rejonów. Może ta sama wiara w sens niejednoznaczności
powoduje, że na biblijnych kartach odrzucają mnie marmurowe postaci. Nie
rozumiem biernego w swym wystawieniu na nieszczęścia Hioba, nie czuję bliskości
z niezachwianymi – Abrahamem prowadzącym syna na śmierć czy trwającym do końca
Janem. Fascynuje mnie to, co skomplikowane, co inne niż z mogłoby się na
pierwszy rzut oka wydawać. Pewnie dlatego ciągle, uparcie powracam do Judasza
albo Piłata. Nie wierzę w to, co oczywiste.
W tym miejscu
powraca Luter. Luter, który w innym czasie, w innych okolicznościach mógłby być
ortodoksem, nie heretykiem. Luter, który przecież niczego nie zapoczątkował,
spisał to, co mówili przed nim inni (a następni ginęli, spaleni na stosie) przez
ponad stulecie – jak chociażby Wycliffe czy Hus. Luter, który bardziej niż
ktokolwiek inny ożywił Kościół. Luter, który „w zamku Wartburg, na stromym urwisku (…)Pismo święte z wszechwładnej
łaciny na swój własny język przekłada”, by mógł je czytać każdy, kto tylko
czytać umie. I żeby czytał na przykład o Piłacie – który na krzyżu kazał wywiesić
świadectwo od razu w trzech językach, by na pewno dotarło do wszystkich – ot,
taki gest powtórzony w spirali czasu.
Bo jeszcze
jeden, być może najważniejszy trop płynie z eseju Kołakowskiego, prawda nie
taka znowu oczywista, że tym, co łączy heretyka i ortodoksa jest wiara. W obu przypadkach niezachwiana,
a jednak poddająca w wątpliwość zastaną rzeczywistość.
Dobre to.
OdpowiedzUsuń