Bernadeta Prandzioch | Dziennik

sobota, 30 sierpnia 2014

Luter, herezje i pewność niepewności

Pamiętam. Wsiadam do metra, zmęczona całodziennym wędrowaniem, zmęczona hałasem, tłokiem i popychaniem. Wsiadam i odgradzam się od wszystkiego słuchawkami. Kilka bezmyślnych pstryknięć i do uszu wlewają się znajome frazy pełne przejęcia, poetyckie, ciężkie, esencjonalne. Nigdy nie brzmiał mi Jacek Kaczmarski tak mocno jak tam, tysiące kilometrów od domu, tuż pod powierzchnią wielomilionowego miasta, chińskiej stolicy, Pekinu. Smakowałam każde słowo, każde zdanie w języku, do którego po raz pierwszy w życiu tęskniłam, bo go tam nie słyszałam i nie używałam prawie wcale. Ballady umykały jedna za drugą, zmieniały się stacje, zmieniały się twarze na wprost mnie, choć wszystkie nieodmiennie pochylone nad telefonami, w końcu zasadą jest, że w metrze rozmawia się na WeChacie, chińskim odpowiedniku Facebooka albo ogląda się na malutkim wyświetlaczu kolejne sezony ulubionych seriali i anime.

I w końcu nadpłynęły pierwsze akordy tej ulubionej, o mnichu, co na wartburskim zamku trudzi się tłumaczeniem Słowa. I w ślad za nimi wróciły wspomnienia tamtej chwili, w której słuchałam jej po raz pierwszy, w dusznej sali na WNS-ie. Senna atmosfera szarego styczniowego poranka, przełamana jak co wtorek hipnotyzującym głosem, którego mogłabym słuchać i słuchać, nieważne, czy wykład dotyczył Sokratesa, Augustyna, katarów czy Lutra właśnie. A potem Kaczmarski jak objawienie, obrazy w głowie, posmak przeszywającej prawdy na języku i dreszcz emocji.

Myślę o tym teraz na powrót, czytając „Herezję” Kołakowskiego. Nie o faktach, raczej o napięciu, które wyzwoliło tamte przemiany (i wiele, wiele innych), o zapale, żarliwości, która zawsze jest balansowaniem na granicy między ortodoksją a herezją. O fermencie, tak cennym, bo pozwalającym wyznaczać granice dopuszczalności, akceptowalności, określać siebie, wartościować i przewartościowywać. Z tego chaosu nie tylko nowe się rodzi, ale i stare ożywa. Czy to już wszystko należy do przeszłości...? Bezpowrotnie utraciliśmy zdolność żywego dyskutowania teologicznych prawd, zepchnęliśmy je na margines życia, zamknęliśmy w pudełeczku, do którego sięgamy jedynie okazjonalnie i nie zawsze w chwilach wątpliwości…?

Ale przecież to prawda sensu largo: boimy się fermentu, chaosu, niepewności. Świata, w którym każdy krok trzeba ważyć, każde słowo dobierać ostrożnie, każdemu gestowi nadawać znaczenie. Wolimy porządek, przewidywalność, spokój. Ale w nim nic naprawdę ważnego nie może się wydarzać. Nic wygodniejszego ponad proste kategoryzacje, czarno-białe wartościowanie, rozdzielanie na prawo i lewo, tak, tak, nie, nie.

Instynktownie ciągnie mnie w przeciwną stronę. Może to wada, opowiadanie się po stronie pytań raczej niż odpowiedzi, unikanie jasnych deklaracji, pewność niepewności. Ale może jednak lepiej siłować się ze zwątpieniem niż żyć w spokojnej bańce mylnych przekonań. Może jest w tym jakiś wzorzec, może właśnie w tej niejednoznaczności odnaleźć można więcej. Może to właśnie zaufanie (czy to dobre słowo?) wobec niej sprawia, że tak cenię Jüngera, który cały jest sprzeczny, nie tylko w swej literaturze, ale i życiu, i chyba przez to właśnie intelektualnie sięgający niedostępnych większości rejonów. Może ta sama wiara w sens niejednoznaczności powoduje, że na biblijnych kartach odrzucają mnie marmurowe postaci. Nie rozumiem biernego w swym wystawieniu na nieszczęścia Hioba, nie czuję bliskości z niezachwianymi – Abrahamem prowadzącym syna na śmierć czy trwającym do końca Janem. Fascynuje mnie to, co skomplikowane, co inne niż z mogłoby się na pierwszy rzut oka wydawać. Pewnie dlatego ciągle, uparcie powracam do Judasza albo Piłata. Nie wierzę w to, co oczywiste.

W tym miejscu powraca Luter. Luter, który w innym czasie, w innych okolicznościach mógłby być ortodoksem, nie heretykiem. Luter, który przecież niczego nie zapoczątkował, spisał to, co mówili przed nim inni (a następni ginęli, spaleni na stosie) przez ponad stulecie – jak chociażby Wycliffe czy Hus. Luter, który bardziej niż ktokolwiek inny ożywił Kościół. Luter, który „w zamku Wartburg, na stromym urwisku (…)Pismo święte z wszechwładnej łaciny na swój własny język przekłada”, by mógł je czytać każdy, kto tylko czytać umie. I żeby czytał na przykład o Piłacie – który na krzyżu kazał wywiesić świadectwo od razu w trzech językach, by na pewno dotarło do wszystkich – ot, taki gest powtórzony w spirali czasu.

Bo jeszcze jeden, być może najważniejszy trop płynie z eseju Kołakowskiego, prawda nie taka znowu oczywista, że tym, co łączy heretyka i ortodoksa jest wiara. W obu przypadkach niezachwiana, a jednak poddająca w wątpliwość zastaną rzeczywistość. 

1 komentarz: