Bernadeta Prandzioch | Dziennik

poniedziałek, 28 stycznia 2013

W autobusie, w tłumie gdzieś...


Najpierw wściekłość, zupełnie zwyczajna, poranna. Bo pora wstawać, a się nie chce, bo szaro za oknem, a łóżko takie ciepłe i pościel taka miękka. Ale trudno, trzeba jechać do Sosnowca na egzamin.

Więc wychodzę, śnieg sypie, wdziera się do oczu, znów rozmaże mi się tusz. Chodniki nieodśnieżone, przeklinam pod nosem, ślizgam się na wysokich obcasach, bo egzamin, bo spódnica, bo po co odśnieżać, przecież się w końcu wszystko samo roztopi. Z sentymentem myślę o glanach sprzed dekady.

Rozkłada się truchło miasta pod burą, lepiącą się breją. Potem autobus, zimny i brudny, to nie może być dobry dzień. Brnę przez ulice, ze smutkiem stwierdzam, że śniegu równie dużo po obu stronach granicy. Wreszcie docieram, zziajana, zmęczona niepewnym balansowaniem ciałem przy każdym kroku.

Egzamin. Zupełnie nie w porę, powinnam się uczyć raczej metodologii, przełożyć ten ustny włoski, ale nie, oczywiście – jak zwykle szukam powodów, by robić coś innego niż powinnam. W środę będę znów liczyć na łut szczęścia i urok osobisty. Jakby to mogło pomóc w tym przypadku.

I o czym będę mówić, który temat wylosuję? Problemy socjalne Włoch? Prawo do adopcji dla par homoseksualnych? Przyjaźń między kobietą i mężczyzną?  Czy to ważne? Powiem coś, cokolwiek, i tyle. Wchodzę, wchodzimy, nie ma losowania, pani magister przyjmuje rolę Lachesis, wybiera zagadnienia związane z horoskopami, więc mówię o tym, dlaczego ludzie w nie wierzą i o tym, dlaczego nie chcę wcale znać swojej przyszłości, co akurat jest prawdą, aż wreszcie kończę sakramentalnym La vita é bella proprio perché é sorprendente.

I tyle, piątka w indeksie, pierwszy pozytywny rozbłysk dnia.

W powrotnym autobusie (złośliwi mawiają, że autobus do Katowic to najlepsze, co może człowieka spotkać w S.) lektura „Nowej Fantastyki”. Czytam z ciekawością, bo NF dawno w rękach nie miałam. Dwa artykuły, mało mające ze sobą wspólnego – jeden dotyczący rosyjskiej literatury fantastycznej, drugi motywu ewolucji – przynoszą smutną konstatację (powracającą regularnie przy różnych okazjach), że tak w ogóle to niewiele wiemy i niewiele możemy.

Bo i co mogę zrobić? Raczej niewiele, moje skrzydła tsunami nie wywołają, ustalmy to. Może dlatego, że ich nie mam. A zatem czy to z tej niewiary w możliwość znaczącej zmiany i poczucia, że nieuchwytnie wszystko przepływa mi przez palce, wynika moja potrzeba pisania? I nie mam tu na myśli literatury, literatura to zupełnie inny temat – raczej zwykłe zapisywanie codzienności, pisanie tego dziennika, chociażby.
A może to z nieufności wobec umysłu i pamięci?

Nie mam nic, poza czasem. A tego czasu także jest za mało.
Często mówię i myślę o przeczytanych książkach w kategoriach wydarzeń, które mnie zmieniły, ukształtowały, wpłynęły na mnie. Każda książka coś we mnie odcisnęła. Ale zastanawiam się, czy równie ważne nie są dla mnie książki nieprzeczytane.

Co bym zrobiła gdybym, hipotetycznie, trzymała w dłoniach ostatnią nieprzeczytaną książkę na świecie (swoją drogą to pewnie materiał na jakieś smutne opowiadanie fantasy), ostatnią nieprzeczytaną książkę w moim życiu? Gdyby nie było już żadnej więcej. Przecież nie chciałabym wcale jej kończyć, dobrnąć do ostatniej strony. Czytanie po raz kolejny przeczytanych już książek nie jest bezsensowne, nie jest nudne, wciąż bywa odkrywcze, ale to jednak powracanie do światów już przynajmniej odrobinę oswojonych, jak powracanie w ramiona miast już kiedyś odwiedzonych. Więc rzecz nie w nudzie. Ale jednak, myślę sobie, tym, co pcha mnie do przemierzania kolejnych stron lektury, jest obok wielu innych motywów także chęć sięgnięcia po kolejną książką, jakkolwiek paradoksalnie to brzmi. Świadomość istnienia tych książek, które czekają na przeczytanie. Tych książek, na które czekam ja.

Może to ta sama świadomość, która każe nocą czarną wybrać wreszcie to, co najważniejsze: zepchnąć notatki z metodologii na brzeg biurka i zerknąć z pożądaniem w kierunku biblioteczki…



Brak komentarzy:

Prześlij komentarz