Weekend w Warszawie.
To wciąż odległe dla mnie miasto,
tak samo obce jak Wiedeń czy Budapeszt. Chociaż nie – paradoksalnie chyba nawet
bardziej. Mentalnie bliżej mi do Wiednia, sercem – do Budapesztu, gdybym zaś
mogła wybierać, gdzie pojadę na imprezę, byłaby to pewnie Praga. Ale
jednocześnie, w Warszawie – z przymusu geograficzno-narodowego chociażby – nie potrafię
się poczuć jak turystka. Jestem u siebie, a jednak czuję się obco.
Porównuję, nie umiem inaczej. Wrośnięta
w miasto, tylko miastami potrafię odmierzać rzeczywistość. Tylko one tak
naprawdę istnieją na moich prywatnych mapach. Tylko w miastach potrafię
oddychać, tylko w nich naprawdę żyć.
To, co niewątpliwie uderza mnie w
Warszawie od pierwszej chwili, to jej żywotność. Z miejsca zapominam o znacznie
cichszych i – jak mi się z tej perspektywy wydaje – filigranowych Katowicach. Tu
wszystko jest głośne, rozległe, wielkomiejskie. Nie wiem, czy to dobrze, nie
oceniam, nie diagnozuję – wyłącznie patrzę. Doceniam tą żywotność miasta, która
sprawia wrażenie młodego, choć to nieprawda, przecież wiem. A może jest młode,
bo pompuje w siebie ciągle świeżą krew, ot, taka nieustanna transfuzja nowych
mieszkańców przyciąganych widmem – no właśnie, czego? Co ich tu sprowadza? Na
co mają nadzieję? Czego szukają? Nie wiem. We mnie magnes nie działa.
I nie – wiem, że nie w tym rzecz,
nie w młodości. Gdybym miała szukać analogii, to Warszawa byłaby mniejszą,
młodszą siostrą Wiednia. Nie tak piękną, nie tak uporządkowaną, nie mogącą
równie mocno zawrócić w głowie – ale jednak, jakoś odlegle podobną. Najbardziej
chyba w swej przestrzenności. Tylko po co komu takie analogie…? Warszawa to
Warszawa. Nie najpiękniejsza i nie najbrzydsza. Kropka.
A nazajutrz wszystko się zmienia –
P. pokazuje mi Warszawę inną. Chociaż
wcale nie potrzebuje do tego zabierać mnie gdziekolwiek. Słowami pokazuje. Jego
Warszawa, skryta pod korporacyjno-lanserskim blichtrem, jest Przeszłością. Wyrasta
z jego głowy, nad kawiarnianym stolikiem, prawdziwsza i żywsza niż ta za oknami. Ta Warszawa jest jego od pokoleń, to
miasto zakorzenionych, przywiązanych – dlatego inaczej pachnie, inaczej smakuje.
Ma swoje rany, swoje wspomnienia, swój rytm. Tej Warszawy nie zrozumiem przez
żadną analogię.
I mimo że nie objawia mi się ta
wyjątkowość, o której mówi P., krew i kości bohaterów pod stopami – może ze
zwykłej śląskiej przekory, a może z powodu innych miast, które mną dawno zawładnęły
– to jednak spoglądam naraz inaczej. I gdzieś tam, między Ogrodem Saskim a
Krakowskim Przedmieściem, myślę nawet przez chwilę, że jest naprawdę piękna. Ale
milczę o tym, a potem myśl znika – równie niespodziewanie jak się pojawiła.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz