Bernadeta Prandzioch | Dziennik

wtorek, 7 sierpnia 2012

Nad morzem


Bałtyk. Pogoda iście sierpniowa, co oznacza mniej więcej tyle, że na słońce czasem trzeba cierpliwie poczekać. Więc czekam. Pojawia się popołudniu, po kilku falach deszczu. Ołowiane, nisko zawieszone, ciężkie chmury odchodzą w końcu, przegnane przez wiatr. A zatem spacer.

Późnym popołudniem plaża jest cicha, spokojna. Chyba powinnam tu przychodzić częściej o tej porze, zanim zostanę mizantropką. Dzieci o tej porze krzyczą gdzie indziej, domagają się lodów na deptaku miasteczka albo marudzą nad talerzami w niezliczonych, bliźniaczo do siebie podobnych restauracjach. W każdym razie ku mej radośnie nie występują tutaj, a przynajmniej nie stadnie. Na plaży już tylko spacerowicze, miłośnicy joggingu, zakochane pary i kilka zatopionych w lekturze osób.

Ciepło. Łagodny wiatr od morza. I woda w morzu nie lodowata jak zwykle, fale przyjemnie obmywają stopy. Więc idę. Do Juraty trzy kilometry, w sam raz na spacer brzegiem morza. CNQ w słuchawkach, ale niezbyt głośno, tak by słyszeć równocześnie jednostajny szum morza. 

I naraz przypomina mi się Hegel. I to, co pisał o morzu. Pewnie miał rację, ale w tej chwili niewiele mnie to obchodzi. W mikroskali wiem, że to prawda. Bo kiedy idę brzegiem morze, nie obchodzi mnie żadne wczoraj, dzisiaj, ani jutro. Nie ma nic przede mną ani za mną. Jestem w jakimś nigdzie, pomiędzy jednym a drugim nadmorskim miasteczkiem. Na tym prawdopodobnie polega nieskończoność. A przecież wszystko dookoła znajome: woda, piasek, na prawo pas poskręcanych sosen jakby je sam Dali malował, co jest dalej nie widzę, ale wiem: wąski tor kolejowy, ścieżka rowerowa, chodnik, droga, znów drzewa, piasek i znowu woda. Ot, półwysep. 

Trzy kilometry mijają szybko, ludzi na plaży więcej, więc już Jurata. Chociaż jeśli chodzi o ścisłość, mew jeszcze więcej. Jakby przejmowały plażę we władanie, gdy wynoszą się z niej ludzie.

Wchodzę z plaży wprost w pulsującą rzeczywistość. Ale inną niż w Jastarni. Mniej tutaj zgiełku, mniej dzieci, odpoczynek jest jakiś bardziej dyskretny, inaczej smakuje. I ludzie lepiej ubrani, nie spacerują w powyciąganych dresowych spodniach i gumowych klapkach. A może generalizuję, bez sensu takie klisze, zresztą po co mi one? 

Więc lody cytrynowe na molo. Zachwyt dzieci, zdjęcia, naga lalka w wózku, starsi państwo ubrani na biało, spacerują, trzymając się za ręce, kitesurferzy szaleją, bo wiatr dmucha od strony zatoki. Nic niezwykłego, nic ważnego.

Pora wracać. Pogoda wciąż piękna, wracam więc jak przyszłam, brzegiem morza. Tindersticks w słuchawkach, słońce zachodzi, woda wciąż ciepła. Podwinięte jeansy i tak szybko ciemnieją od wody. Nieważne. Dobrze mi, w najbardziej zwyczajny sposób. Nie wracają już myśli o Heglu, wraca rzeczywistość. Zastanawiam się nad zwyczajnymi sprawami. Jak zdobyć pieniądze na kolejną podróż, gdzie szukać czasu na czytanie tego, co chciałabym przeczytać, jak wykrzesać motywację do tego, co powinnam zrobić. Żadne błyskotliwe rozwiązania nie nadchodzą, trzy kilometry to za mało.

Wróciłam. Głodna, po spacerze, pochłaniam świeży chleb ze smalcem i cebulką. Słońce zachodzi. Dobrze mi.  

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz