Tylko Wielkanoc jawi mi się jeszcze
jako prawdziwe święto. Święto, które oznacza dotykania prawdziwego sacrum,
doświadczania żywego, wydarzającego się na nowo misterium. W Bożym Narodzeniu
od dawna już tego ducha nie odnajduję.
To kwestia tajemnicy, która jest
treścią Wielkanocy, która przenika jej ducha. W Bożym Narodzeniu nic
tajemniczego nie ma. Gdyby usunąć z nich tajemnicze źródło, a więc niepokalane
poczęcie (a radzi sobie z tym chociażby protestantyzm, nie przywiązując do tego
wielkiej wagi), to mamy przecież do czynienia z czymś znanym, z czymś co
rozumiemy. Nie mówię, że narodziny są czymś zupełnie przez nas oswojonym. Jak
każdy nowy początek, eksplodują niezwykłością. Są jednak po stronie życia.
A Wielkanoc konfrontuje nas z prawdziwą Tajemnicą. Tą, przed którą uciekamy. Z tajemnicą kresu. Z tajemnicą śmierci. Z tajemnicą tego, co skryte za zasłoną grobu. Jeśli w ogóle coś tam jest skryte. A wreszcie objawia się nam w te święta coś, co rozumieniu ludzkiemu się wymyka, bo wymykać się musi: zmartwychwstanie. To już nie jest ludzkie.
Triduum w równej mierze dotyczy
człowieka, co Absolutu. Tyle że człowieka stojącego na granicy własnego
człowieczeństwa. I to zarówno na tej krawędzi, za którą jest już wyłącznie to,
co zwierzęce, jak i na tej, która styka się z boskością. I być może tylko
człowieka stojącego na granicy można tak naprawdę próbować definiować, bo
pomiędzy jest pospolitość, a ona niewiele o człowieku mówi.
Ale być może Tajemnicą jest także
ów pradawny związek tych świąt z Naturą. Z Naturą, która na chwilę się zatrzymuje,
wychodzi poza swój odwieczny rytm. Oto ciemność wygrywa ze światłem, Noc
zawłada Dniem, czas na chwilę wstrzymuje swój bieg i trwa wielka pustka,
zawieszenie pomiędzy, czarna otchłań.
Z niej wszystko wypływa. W niej ma
początek. Natura wygra, jednak potrzeba do tego Mroku. Człowiek zwycięży, ale najpierw
musi upaść. Bóg zatriumfuje, porzucając swoją boskość. Świat przetrwa, choć
najpierw musi przestać trwać.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz