Bernadeta Prandzioch | Dziennik

sobota, 7 stycznia 2012

Widziane.


Tramwaj dotacza się ze zgrzytem do przystanku, więc wsiadam pospiesznie. Na szczęście w środku nie ma zbyt wielu ludzi, więc opadam na najbliższe siedzenie, bo muszę wypisać kwartalny, który przed chwilą kupiłam.

Cuchnie. W całym wagonie.

Wysupłuję z torby pióro i kreślę niezbyt proste literki, bo tramwaj trzęsie się na nierównościach. Chowam podpisany bilet do portfela, portfel i pióro do torby i rozglądam się po wnętrzu wagonu.

Po drugiej stronie, równolegle do mnie siedzi bezdomny, obłożony tobołami, jakby zbudował sobie jakąś barykadę. Foliowe okopy chroniące przed światem. Ludzie udają, że go nie widzą. Starannie omijają go wzrokiem. Udają nawet, że wcale nie śmierdzi niemytym od wielu dni ciałem. Nikt nawet – co się przecież zdarza w takich sytuacjach – nie zasłania dyskretnie nosa końcem szalika. 

Może też prześlizgnęłabym się po nim wzrokiem, gdyby nie to, co robi. A zajmuje go pisanie. Ma brudnawy zeszyt w twardej oprawie, z pozaginanymi, trochę pofalowanymi kartkami, w którym z zapałem coś zapisuje. Nerwowo, z pasją, wściekle niemal. Nagle przerywa. Rozgląda się po tramwaju, ale nie zauważa, że patrzę na niego, potem wygląda za szybę, i z powrotem zagląda do zeszytu. Kartkuje go. I po chwili ustala się taki rytm: zerknięcie za szybę – do zeszytu – za szybę – do zeszytu. Jakby miał tam zapisaną drogę, którą kontroluje, jakby sprawdzał, czy krajobraz za szybą jest zgodny z jego notatkami. Próbuję je dojrzeć, ale nie bardzo mi to wychodzi. Wydaje mi się, że to ciągi cyfr, ale mogę się mylić, może sobie coś wymyślam.

Może syndrom studentki trzeciego roku psychologii daje o sobie znać. Cóż poradzę. Widzę w jego zachowaniu coś schizofrenicznego. Ale może niesłusznie.

Rytm jego ruchów nuży mnie, więc przyglądam się tobołom. Wielka niebieska siata z ikei wypchana jest mniejszymi, brudnymi reklamówkami, wszystko szczelnie zapakowane, może w założeniu ogromna ilość folii ma chronić rzeczy przed zamoknięciem. Z tej bezładnej masy plastiku wyłania się tylko jedna, konkretna rzecz. W dodatku czysta, choć nosząca znamiona użytkowania. Książka. Gruba, w zielonej, twardej oprawie.

Przechylam się na siedzeniu, by dojrzeć tytuł. „Cichy don” Szołochowa. Inne wydanie stoi w mojej biblioteczce i czeka na przeczytanie. I zaczyna mnie ciekawić ten mężczyzna jeszcze bardziej. Chciałabym wiedzieć, dlaczego czyta tę książkę. Dlaczego czyta w ogóle. Kim był, zanim stał się bezdomnym. Co myśli. Co zapisuje w tym cholernym zeszycie i po co. Dokąd wiezie ten swój bezkształtny dobytek, on - współczesny nomada. Ofiara. Czy jest szczęśliwy? Może jest. Nie wiem.  

Ale wiem, że to taka bezsensowna ciekawość, która zniknie, gdy tylko wysiądę z tramwaju. Albo najpóźniej, gdy napiszę o tym na blogu. Bo już wiem, że napiszę.
Więc po co? Dlaczego?

Pewnie dlatego, że mogę. Mogę się zastanawiać, mogę obdarzyć go chwilową ciekawością, mogę o nim napisać. Mogę go zatrzymać. Tylko tyle.

Bez wniosków. Bez puenty.

1 komentarz:

  1. Druga próba - pierwsza nie wyszła :) czytam, trafiłem przypadkiem, łza mi się w oku kręci bo już dawno nie byłem w rodzinnych Katowicach a już na pewno znam mało ludzi, którzy potrafią na nie spojrzeć bez zniechęcenia, z jakąś czułością. Będę od czasu do czasu zaglądał :) No i Sándor Márai - tak muszę wrócić do jego książek, już choć trochę mądrzejszy.

    OdpowiedzUsuń