Bernadeta Prandzioch | Dziennik

środa, 6 lipca 2011

Kraków.

Właściwie to pierwszy dzień wakacji: uciekłam zatem do Krakowa, ot taka potrzeba wyrwania się, pobycia ze sobą, wędrowania bez celu i bez pośpiechu. Może w normalnych warunkach wybrałabym góry, ale kostki przekreśliły taki pomysł, więc Kraków.

I przywitał mnie deszczem, lejącym bez umiaru, jakby na złość wszystkim moim planom. Ale pomyślałam, że się nie dam: proszę bardzo, mogę udawać, że wcale nie pada tak bardzo, że mnie to bynajmniej nie przeszkadza, oh no to tylko trochę wody. Więc zaglądałam spod parasola ludziom w oczy, patrzyłam im w twarze, próbując szukać złości na pogodę, na zimno i ten padający bezsensownie deszcz, jakby był listopad, nie lipiec. Może szukałam nieuważnie, ale nie znalazłam. Pewnie dlatego, że znakomitą większość stanowili turyści: ludzie na wakacjach  wykazują jednak większą tolerancję dla niespodziewanych okoliczności. Mijałam uśmiechniętych Włochów, którym chłód nie zwarzył humorów, Brytyjczyków, stoicko przyjmujących angielską pogodę w obcym kraju, rozkrzyczanych Hiszpanów, pogrążonych w wiecznej fieście. I jakoś, sama się temu poddałam. Zobojętniałam na pogodę, po prostu szłam.

Zanurzyłam się w brukowane uliczki Starego Miasta, i myślałam o innych brukowanych ulicach, innych miast i zlewały mi się te miasta w jedno, i zlewała mi się przeszłość, i przyszłość i teraźniejszość, i nie było rzeczywistości, nie było wyobraźni, było tylko Miasto w mojej głowie, Miasto będące zlepkiem tych wszystkich odwiedzonych przeze mnie miast, miało tysiące twarzy, miało w sobie Pragę, i Neapol, i Rzym, i Gdańsk, miało nieznane nikomu ulice wyznaczane jedynie moimi wspomnieniami i zaułki, w których czają się tajemnice. I nagle, pośrodku Kanonicznej zapachniało cynamonem, tak intensywnie, że poczułam się nagle jakbym była w jakimś orientalnym kraju i wszystkie moje myśli o Mieście pierzchły.

A potem umknęłam przed deszczem na Kazimierz, do Zazie, żeby we francuskim klimacie poszukać zagubionego uśmiechu nad talerzem pełnym pachnącej zupy z cukinii z grzankami serowymi. I kiedy już pochłonęłam tartę z kasztanami, gruszką i gorzką czekoladą cała rozpływałam się w uśmiechu i żaden deszcz nie był mnie w stanie przestraszyć. Zresztą: pogoda dała za wygraną, stalowoszare niebo zaczęło się przecierać, i po pół godzinie wędrowałam już nieśmiało pieszczona przez blade promienie słońca.

I szłam, nie wiedząc, czy jestem turystką, czy widzem, czy gościem. Nieważne: niepotrzebne mi etykietki. Po prostu szłam przed siebie i obserwowałam miasto, ludzi, nastoje. A Kazimierz zaatakował mnie absurdem, albo głęboko filozoficzną myślą – ciągle nie jestem pewna. Napis na zamkniętych na głucho drzwiach kawiarni głosił: Zamknięte do otwarcia.
I smutny był ten Kraków, który przemierzałam: jakby się dusił pod tą warstwą patyny i werniksu, która go pokrywa, jakby się tworzyły takie podpowierzchniowe bąbelki powietrza, ale nie były w stanie przełamać tej pokrywającej wszystko powłoki. A mógłby być przecież nostalgiczny jedynie, w tej wilgotnej szarości, mógłby być tętniący życiem, jak inne stare miasta, a nie jest: a może tylko ja to tak widzę, może go nie rozumiem. A jednak zupełnie inaczej czuję się chociażby w Gdańsku.
Myślałam o tym, że mniej obce mi jest to miasto ostatnio, po przeczytaniu „Chochołów” i powieści Orbitowskiego, ale wciąż go nie rozumiem.

Dotarłam aż na Podgórze, gdzie nigdy nie byłam, przechodząc przez dziwny most, to znaczy most zupełnie normalny, ale pełen pozapinanych na barierkach kłódek, wszelakiego rozmiaru i koloru. Kłódek z wypisanymi imionami par. Albo inicjałami. I jakoś zupełnie nie chciałam, ale pomyślało mi się, że i tak w końcu (nie)metaforycznie zeżre je rdza. 
Na Podgórzu zabłądziłam nawet na stary cmentarz, w poszukiwaniu duchów, ale żadne mi się tam nie objawiły, choć przyznaję: poddałam się klimatowi tego miejsca, i mimo słyszalnego tuż obok jednostajnego szumu aut płynących ulicą, czułam delikatne mrowienie na karku.

A potem wróciłam na Stare Miasto, gdzie zniknął ślad po deszczu i wszystko znów wypełniał gwar ludzi. Nogi same poniosły mnie na kleparski targ. Zapachy otoczyły mnie ze wszystkich stron, wwiercały się w sam środek mózgu. Miałam ochotę zanurzyć nos pomiędzy stojące w doniczkach zioła, wgryźć się w błyszczące skórki jabłek, dotykać miękko układających się w stosy pomidorów. Wiedziona na pokuszenie feerią kolorów, kupiłam truskawki.
I siedziałam już chwilę później na Plantach, delektując się ich cudownie słodkim smakiem, nie przejmując się ściekającym po palcach różowym sokiem. Lato! W środku zimnego Krakowa. A na dokładkę Márai.
Obserwowałam z uśmiechem dzieci, uradowane mnogością kałuż na nierównych plantowych alejkach, w które bezkarnie mogły włazić w swoich kolorowych kaloszach i rozchlapywać naokoło brudną wodę. Jak niewiele potrzeba do szczęścia, naprawdę..

I skoro postanowiłam już spełniać swoje zachcianki, to wstąpiłam jeszcze do Księgarni pod Globusem. W końcu, już prawie zamknęłam sesję, należy mi się prezent, oui? To przecież bardzo psychologicznie poprawne: nagradzać się. Więc kupiłam sobie Dzieła prawie wszystkie Jerofiejewa.

A teraz siedzę w Bunkrze, odcinam się słuchawkami na uszach od gwaru wokół mnie i piszę. Ale zaraz skończę, i zdejmę je, i zniknę, bo pochłonie mnie wszystko wokół.  

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz