Oprócz komentowanego już przeze mnie „Lamparta”, Lampedusa zostawił po sobie, opublikowane po jego śmierci „Opowiadania”: na tomik składają się trzy opowieści.
„Radość i prawo” nie wzbudziło we mnie zupełnie niczego, żadnych odczuć, więc niewarte jest w moim mniemaniu choćby wzmianki. „Poranek don Batassana” klimatem leży blisko „Lamparta”, ale daleko mu błyskotliwością do tego ostatniego. Choć z pewnością, skrupulatnie odwzorowuje charakter i klimat południowowłoski i specyficzne usposobienie żyjących tam ludzi. Ale jednak: wtórne, pozbawione iskry.
I wydawać by się mogło, że niewiele zostało do uratowania. Nic bardziej mylnego. Wszystko to nieważne, po przeczytaniu ostatniego opowiadania. Majstersztyk. „Profesor i syrena” najpierw mnie zaskoczył. Po pierwszym akapicie:
„Późną jesienią 1938 roku przechodziłem ostry kryzys mizantropii. Mieszkałem wówczas w Turynie i razu pewnego, kiedy spałem, dziewczyna turyńska Nr l, szperając mi po kieszeniach w poszukiwaniu pięćdziesięciolirowych banknotów, odkryła tam również liścik dziewczyny Nr 2, który nawet pomimo błędów ortograficznych nie pozostawiał żadnych wątpliwości co do charakteru łączących nas stosunków.”
spodziewałam się opowiadania utrzymanego w zupełnie innej konwencji. A dostałam coś zupełnie innego.
Lampedusa snując swoją leniwą narrację, zanurzając czytelnika stopniowo w historię życia Profesora, konfrontuje go z doświadczeniem wyjątkowości. Profesor w latach swojej młodości spotyka Syrenę, spędza z nią kilkanaście dni i przeżywa coś niepowtarzalnego. Wpływa to na całe jego życie, konstytuuje wszystkie jego późniejsze decyzje, odmienia go.
I pierwszą moją refleksją było to, że wszyscy w pewnym momencie życia dotykamy takiej wyjątkowości, która wymyka się klasyfikacji, która widziana z boku może być absolutnie banalna, ale nas przemienia, zmusza do przewartościowania całego świata.
Ale chyba jednak nie. Nie każdemu jest dane tego doświadczyć. A ci, którzy stają przed taką szansą – różnie ją wykorzystują. Są przecież tacy, którzy spotykając Syrenę, uciekają. Nie pozwalają, by cokolwiek zburzyło ich marny, poukładany światek. Są tacy, którzy udają, że w spotkaniu tym nie było nic nadzwyczajnego, może nawet nie było prawdziwe, ot – majaki nocne odurzonego winem żeglarza. I są wreszcie tacy, którzy ze strachu zabijają Syrenę i żyją do końca życia z poczuciem winy.
No, ale zakładając, że bierzemy przykład z Profesora, co wtedy? To ryzykowne. Nawet bardzo. Bo nic, absolutnie nic, nie jest później takie samo. Zwyczajność szarzeje jeszcze bardziej. Wymagania szybują pod sufit. W człowieku pali się wiecznie żywa pamięć tego spotkania, doświadczenia, tego co najlepiej, by pozostało nienazwane. Życie jest jak Wszechświat po Wielkim Wybuchu.
Jaką cenę zapłacił Profesor za swoje spotkanie z Syreną? Zapłatą była samotność, życie w pojedynkę, bo jakaż kobieta mogłaby konkurować z Syreną, jaka miłość mogłaby się równać z tym, czego skosztował? Ale jednocześnie to, co przeżył, wypełniło go po brzegi:
„W ciągu tych dni, Corbèra, kochałem tyle, ilu stu waszych donżuanów razem wziętych przez całe swoje życie. I jaką miłością! Bez nakazów i zakazów, bez oburzenia Komandorów i trywialności Leporellów, wolną od pretensji, od fałszywej ekstazy i udawanych westchnień, które zawsze brukają wasze żałosne pocałunki. (…)
Te tygodnie w pełni lata przeszły szybko jak jeden poranek. Kiedy minęły, spostrzegłem, że w rzeczywistości przeżyłem całe stulecia.”
Samotność wydaje się uczciwą ceną, prawda? W gruncie rzeczy, każda cena jest uczciwa. Nieważne, czy trwa to godzinę, trzy tygodnie, kilka miesięcy: to, co się przeżyło, warte jest każdego bólu, smutku, pustki, wszystkiego. Bez wątpienia.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz