Bernadeta Prandzioch | Dziennik

sobota, 18 czerwca 2011

Niemal niemy zachwyt, czyli o "Żarze" Sándora Máraiego.

            Dotarłam do ostatniego zdania „Żaru” Máraiego i miałam nieodpartą ochotę podejść do własnego regału z książkami i zrzucić z niego wszystkie podręczniki psychologii, a potem metodycznie wyrzucać wszystkie kserówki i notatki z zajęć. I zrobić miejsce dla książek Máraiego. Dla tych wszystkich jego powieści, których jeszcze nie mam, ale na pewno będę mieć. I dla „Dziennika”.

Bo mam silne wewnętrzne przekonanie, że ten węgierski pisarz wie więcej o ludzkim wnętrzu, o emocjach, pragnieniach, motywacjach, potrzebach i żądzach, niż wszyscy ojcowie psychologii razem wzięci.  I nie piszę tego dlatego, że mam dość sesyjnej nauki, a czytanie Máraiego sprawia mi niesamowitą przyjemność, bo jest jak przebywanie w towarzystwie bliskiej osoby. Nie, po prostu tak jest. Niedowiarkom polecam lekturę.

            I tak naprawdę nie potrafię opisać tego, co ta książka we mnie wywołała. Może kiedyś będę umiała, nie wiem. Ale poruszyła mnie dogłębnie, jest jedną z tych książek – niewielu przecież – której nie potrafię odłożyć po przeczytaniu na półkę, tylko krążę wokół niej od paru dni, jeszcze ciągle do niej zaglądam, wracam do podkreślonych w czasie lektury fragmentów. Dzielę ten zachwyt z innymi. I pewnie nieraz wrócę jeszcze do całości. Tym razem także nie przepiszę żadnego fragmentu na uzasadnienie swoich słów, bo ani nie czuję takiej potrzeby, ani nie potrafię wybrać jednego.

            Natomiast na czysto literackiej płaszczyźnie: zachwyca mnie Márai pojedynczymi zdaniami, które żyją własnym życiem, są jak osobne historie, schowane wewnątrz powieści, niczym pamiątka po ukochanym zaszyta w rękawie sukienki. Są jak wiersze, przechowujące w sobie całą mądrość świata. Jak mantry do szeptania w bezsenne, pozbawione nadziei noce.

            „..przeczytał proste i krótkie rządki, karbowane literami, które były jak drzazgi.”

            „Pierwszym intymnym słowem, jakie sobie powiedzieli, była nazwa jego ojczyzny.”

            „W przedpokoju poczuł dotknięcie ciepła kaflowego pieca, niczym uścisk ręki kogoś z bliskich krewnych.”

            „W końcu człowiek zawsze odpowiada własnym życiem na co ważniejsze pytania.”

            „Człowiek powoli pojmuje świat, po czym umiera.”

            Tak piękny jest sposób w jaki Márai pisze, że tym bardziej nieporadne wydają mi się słowa, którymi teraz próbuję opisać własne wrażenia. Kalekie, nieadekwatne, pozbawione treści.

            I choć literacko ustawiłam go właśnie na wysokim piedestale, to jednocześnie, staje mi się jakoś niezwykle bliski. Mam pod powiekami jego twarz, widzianą na fotografii budapesztańskiego pomnika i wypływa mi czasami ta twarz podczas czytania jego książek, co mi się w innych przypadkach praktycznie nie zdarza: zasadniczo nie interesuje mnie, jak wygląda pisarz, którego książki czytam. I ta niecodzienna ciekawość pchnęła mnie do poszukiwania w Internecie jego fotografii. Śledząc zmiany powodowane upływającym czasem, miałam wrażenie, że ta życiowa mądrość przepełniająca jego literaturę, odbijała się także na jego obliczu: im starszy, tym bardziej interesująco wyglądał, tym bardziej przenikliwie miał spojrzenie.

           

1 komentarz:

  1. Kurcze, te pierwsze zdania o książkach Marai - oddałaś słowami to co czułem przez skórę jakoś. A teraz wracam do nauki - z tych notatek, które później będę mógł wyrzucić :)

    OdpowiedzUsuń