Bernadeta Prandzioch | Dziennik

czwartek, 9 czerwca 2011

Melancholia.

            Na „Melancholię” poszłam wyzbyta z jakichkolwiek oczekiwań: po prostu chciałam ją obejrzeć. I kiedy po ekranie przesuwały się napisy końcowe, a ja siedziałam, okradziona ze słów, ogłuszona ciszą, nie miałam wątpliwości, że to kawał naprawdę dobrego kina. I to co najmniej na kilku płaszczyznach.

Przede wszystkim urzeka von Trier poetyką ujęć, wymową obrazów, zamkniętych w ramy, nierzeczywistych jak sen, a jednocześnie znajomych do bólu. Otwierająca film sekwencja onirycznych kadrów wprowadza w odpowiedni klimat. Zrozumienie przychodzi później. I bardzo wymowni „Myśliwi na śniegu” Breugla, obraz jakoś osobiście mi bliski.

            Emocje, nastroje, stany nie są tylko zarysowane w filmie. One wypływają z ekranu, przenikają do umysłu widza. Patrzę na zmagającą się z depresją Justine i czuję wzbierający we mnie smutek. Dzielę jej otępienie, ale także bezradność i ból Claire, czuję troskę męża, widzę wrodzoną mądrość chłopca, walczącego o Superciocię na swój dziecięcy sposób. I wracam wciąż do Justine, do jej smutku, do jej obezwładniającej melancholii. Bo każdy nosi analogiczne przeżycia w sobie, takie zranienia, które odbierają chęć życia, siły, nadzieję. Które powodują, że życie wydaje się jedynie ciemnością nieprzeniknioną. Różnica polega jedynie na umiejętności wyzwolenia się z jej okowów.

            I nagle, wysuwa się na pierwszy plan nieuchronny koniec. Z jednej strony, można by powiedzieć, że to tylko kolejna apokaliptyczna wizja. Ale przecież nie. Bo czy naprawdę o zagładę Ziemi tutaj chodzi? Myślę, że raczej o ludzkie zmagania z tym, co przychodzi w życiu silniejsze od nas, co w nas uderza z siłą Melancholii, przed czym nie można uciec, nie można się schować. Co powoduje koniec znanego nam świata, poukładanej rzeczywistości i konieczność rozpoczęcia wszystkiego jeszcze raz.

            A jednak w tej apokaliptycznej przestrzeni „Melancholii” odbija się echem  „Droga” McCarthy’ego: tyle, że w innej konfiguracji. U von Triera to ojciec, w obliczu zbliżającego się końca porzuca rodzinę, nie jest w stanie patrzeć na ich nieuniknioną zagładę – w samotności odbiera sobie życie. Odwrotnie niż u McCarthy’ego, zostajemy więc skonfrontowani z postawą matki, świadomej przerażającej prawdy, że nie może uratować swojego dziecka. I autentycznie chwyta za gardło ta rozpaczliwa próba ucieczki, którą podejmuje kobieta, ucieczki skazanej z góry na porażkę, o czym przecież wie, ale mimo to próbuje, bo musi, musi zrobić to dla swego dziecka. A potem jej powolny spacer przez pole golfowe, z synem przytulonym do piersi, już w jakimś straszliwym pogodzeniu z rzeczywistością, ale takim pogodzeniu jakie przydane jest twarzom skazańców wiedzionych na szafot. I choć mogę przeczuwać zaledwie, to przeraża mnie to, z czym musi się zmierzyć matka: świadomość tego wszystkiego, czego nie doczeka jej jedyne dziecko, czego nie zdążyło poznać, pewność, że nie może mu pomóc, bezsilność, a wreszcie gotowość do wszelkiej ofiary, która nie spotyka się z możliwością jej wypełnienia.   

            I najbardziej urzekające jest to, że do opowiedzenia tego obrazu w znacznej mierze wystarczają ludzkie twarze: to w ich obrębie dzieje się wszystko to, co ważne, one są nośnikiem treści. Nieważne stają się słowa, obrazy, muzyka: wystarczy patrzeć na twarze bohaterów i z nich wyczytywać historię, którą opowiadają. Historię bólu, strachu, cierpienia, bezsilności. Ale też historię przywiązania, miłości, gotowości do poświęceń. W „Melancholii” nie ma dobra i zła, są tylko ludzie i ich życia.

1 komentarz:

  1. A zaryzykuję zostanie wyklętym przez ciebie na wieki i napiszę swoję kontropinię ;]

    Melancholia jest filmem, w którym kirsten dunst pojawia się nago. Dwa razy. I mimo to mi się nie podobała (melancholia ofc). Nie sądziłem, że to w ogóle możliwe.

    Pomijam wizję apokalipsy przez zderzenie z wędrującą planetą zasłoniętą do tej pory przez słońce, która (ta wizja) jest chyba starsza niż kalendarz majów i na widok której w kieszeni mam uroczyste otwarcie fabryki noży.

    Zgadzam się, że aktorstwo stało na bardzo wysokim poziomie - to jest niezaprzeczalny fakt. Nawet ja nie sądziłem, że kiedykolwiek talentowi kirsten uda się przerosnąć jej biust, a jednak. Do tego sutherland jr. jak najbardziej dający radę. Szacun.

    To aktorstwo jest jednak psute przez gównianą realizację. W filmach von triera zawsze wnerwiała mnie jedna rzecz - oglądając je zawsze mam wrażenie, że do ich kręcenia zatrudnia on tą samą ekipę co w swojej wytwórni pornosów. Trzęsąca się kamera, jakby operator jechał na dwa fronty - tu film, a tu pornos, kąty i ujęcia tak charakterystyczne, że tylko czekam kiedy wszyscy zaczną się rozbierać do orgii i tło przedstawianych wydarzeń bzdurne do granic absurdu.

    Historia niby jest fajna, ale cała otoczka z weselem jest totalnie zbędna (i charakterystyczna dla pornosów). Wrzucili to tam chyba tylko po to, żeby gdzieś wsadzić pieniądze z ewidentnie rozdmuchanego budżetu. KAŻDA próba zrobienia wysokobudżetowego mindfucku jest skazana na porażkę, bo wysoki budżet zaprzecza idei tego rodzaju kina (patrz czarny łabędź).

    Gdyby budżet na wesele przeznaczyli na zatrudnienie porządnych aktorów drugoplanowych, to film by na tym skorzystał dużo bardziej.

    Co do głównego wątku - zaakceptowałbym go, gdyby pojawiła się trzecia wskazówka sugerujaca, że to tylko koszmary chorej na depresję kobiety. Niestety dopatrzyłem się tylko dwóch, a zakończeniu daleko do otwartego (czyli takiego jakie powinno być w tym wypadku). Jest denerwujące i kompletnie bezsensowne (mamy dziwną modę na filmy o apokalipsach, bardziej wnerwia mnie chyba tylko moda na wampiry).

    Gdyby zakończenie miało jaja dałbym 8, albo nawet 9/10, a tak jest 5, z czego dwa punkty to piersi kirsten. Pozostałe punkty głównie za realistyczne przedstawienie kobiecej podłości i manipulacji ;]

    OdpowiedzUsuń