Bernadeta Prandzioch | Dziennik

poniedziałek, 16 maja 2011

Neapol.

Neapol, ujęcie pierwsze: pociąg zatrzymuje się na stacji, podążam wraz z tłumem w stronę wyjścia. Wychodzę z budynku i uderza mnie wszystko na raz: hałas tętniącego życiem miasta, nerwowy ryk silników i jazgot klaksonów, skórę pali ostre słońce, białe i oślepiające, w nozdrza wdziera się smród spalin i rozkładających się śmieci, które walają się wszędzie dookoła, ludzie krzyczą do telefonów, do siebie nawzajem, sprzedawcy nawołują przechodniów. Auta jeżdżą w sposób zupełnie pozbawiony zasad, czerwone światło jest tylko sugestią, pieszy intruzem, kierowca z przodu przeszkodą. Jestem w Neapolu!

Neapol, ujęcie drugie: na jednym z krańców Galerii Umberto jest pasticceria, gdzie sprzedawane są najlepsze w Neapolu tradycyjne ciastka: il babà. Ciastka, w smaku zbliżone do naszych babeczek, ale słodsze, o wydłużonym kształcie, nasączone rumem. Dostaję moje ciastko zawinięte w papier, bo każdy kęs sprawia, że kapie z niego alkohol. Wspaniałe jest to połączenie smaków: mdląco słodkiego ciasta i ostrego, przyjemnie drażniącego język rumu. Tak smakuje Neapol!

Neapol, ujęcie trzecie: schodzę ulicą w dół, oddalając się od centrum miasta. Jeszcze parę kroków i oto oczom moim ukazuje się oszałamiający widok: głęboki, szafirowy kolor morza, jasny błękit nieba, promienie słońca odbijające się od bieli żagli pełnych wiatru. Jachty rozsypane po tafli wody bezładnie kuszą obietnicą przyjemności. Na lewo: majestatyczny Wezuwiusz, na prawo: majaczy zarys Capri. Przymykam oczy, opierając się o barierkę na nabrzeżu, pozwalam słońcu ogrzewać twarz, wiatr porusza moimi włosami, chłodzi skórę, czuję świeży zapach morza. Pod przymkniętymi powiekami mam już obraz siebie na pokładzie jachtu, nade mną białe płótno żagli, wyczuwalna pod stopami praca jachtu przecinającego fale, smak wolności na czubku języka, nieokiełznana radość wzbierająca w sercu: oto przede mną nieznane.. Aż żal otworzyć oczy.

Neapol, ujęcie czwarte: przede mną strzelista budowla kościoła św. Klary. Niezwykle surowy, przerażająco piękny w swej prostocie. Wchodzę za mury okalające plac, bo jestem ciekawa jego wnętrza. Czy będzie równie ascetyczne, czy zaskoczy mnie barwami, zdobieniami? Z lewej strony kościoła są schody prowadzące do bocznego wejścia, mają kamienną balustradę, sięgają kilka metrów w górę. Spoglądam na nie mimochodem, dostrzegam siedzącą u szczytu schodów parę. Właściwie „siedzącą” to niewłaściwe słowo. Dziewczyna, może w moim wieku, siedzi na trzecim stopniu licząc od góry i opiera się plecami o krawędzie znajdujących się wyżej stopni. Chłopak obok niej pochyla się nad nią, zagarnia ją ramionami, dotyka pleców. Całują się, bardzo namiętnie. Nie potrafię oderwać od nich wzroku. Z wnętrza kościoła dochodzi śpiew jakichś religijnych pieśni, a oni są jakby w innym świecie, nie widzą niczego, poza sobą nawzajem. I w każdym innym miejscu byłoby to chyba niewłaściwe, taka namiętność na stopniach świątyni. Ale nie w Neapolu. Kolejna sprzeczność.

Neapol, ujęcie piąte: skręcam na Via San Gregorio Armeno i czas galopuje w kierunku grudnia. Dwadzieścia pięć stopni w cieniu wysokich kamienic stoi w opozycji do tego, co widzę dookoła mnie. Wszystkie wystawy sklepików, stoły przed sklepami, pełne świątecznego klimatu. Wszędzie szopki bożonarodzeniowe: w całości, lub tylko ich fragmenty, do dowolnego komponowania. Uliczka, gdzie Boże Narodzenie trwa przez cały rok. I mimo słońca nade mną, wakacji we mnie, zaczynam czuć ten nastrój. Pewnie dlatego, że to nie kolejne stosy chińskiej taniej produkcji, jaka zalewa nasze sklepy przed świętami. To ręcznie malowane, odlewane z gipsu figurki, które urzekają precyzją, doborem kolorów, realizmem. We włoskich szopkach obowiązkowymi elementami są figurki przedstawiające rzemieślników: piekarzy, stolarzy, etc. Zastanawia mnie tylko jedno: dlaczego są wśród nich gracze w karty?

Neapol, ujęcie szóste: zmęczona nieco wędrowaniem, wypatruję jakiegoś miejsca, by napić się kawy. Wybieram na chybił trafił, wiedziona jedynie własnym instynktem. Podobnie rzecz ma się z menu. Nieświadomie wyławiam z niego tradycyjną neapolitańską cafe nocciola, siadam z I. przy mikroskopijnym stoliczku na zewnątrz. Nie czujemy przymusu rozmowy, rozglądamy się z ciekawością dookoła, chłoniemy gwar okolicznego życia: dzieci biegają z krzykiem, skutery przemykają metr od naszej bezpiecznej przystani, miejscowi mężczyźni przy stoliku nieopodal nas ubijają jakieś interesy. Jest w tym wszystkim ledwie wyczuwalna dzikość. W końcu przede mną na stoliku pojawia się kawa: podana w kieliszku koktajlowym mocna, paląca espresso z gęstym musem orzechowym w środku. Wnętrze kieliszka obsypane jest cienką warstwą cukru i kakao. Smak: niepowtarzalny. Uwielbiam smaki Neapolu!

Neapol, ujęcie…
Mogłabym tak w nieskończoność.
Wypalił mi się ten Neapol na wewnętrznej stronie powiek, w takich krótkich migawkach.
I pozwolił się poznać, jednak, choć trochę. W tych wszystkich obrazach, zapachach i smakach…

1 komentarz:

  1. Neapol jest pasja, konflikt, życia i śmierci w tym samym czasie!

    Sorry for my polish slang!

    Salvatore

    OdpowiedzUsuń