Bernadeta Prandzioch | Dziennik

poniedziałek, 11 kwietnia 2011

Wiosną o wiośnie. Także w Neapolu.

Złości mnie niewymownie pogoda za oknem. Bo chociaż tych ciepłych, prawdziwie wiosennych dni było tak niewiele, to niewątpliwie rozbudziły mój apetyt na to, by tak pozostało. Zdążyłam już przywitać się z błękitnym, wiosennym płaszczykiem, okularami przeciwsłonecznymi i krótkimi spódniczkami. I życzyłabym sobie jedynie odejmować kolejne warstwy ubrań, a nie na powrót je dodawać. Tak jak życzyłabym sobie kolejnych wiosennych spacerów (niekoniecznie na Wyszehradzie, wystarczy Pszczyna chociażby), promieni słońca dotykających twarzy, delikatnego, ciepłego wiatru we włosach i zapachu ziemi po wiosennej burzy.  

Nieporównywalnie więcej przyjemnych obrazów wywołują we mnie słowa wiosna i lato, niż jesień i zima. Bez zastanowienia mogę przywołać co najmniej kilka:

Maj. Spacer po parku Kościuszki, w oślepiającym blasku słońca, złagodzonym nieco przez poszycia drzew wysoko nad głową. Odurzający zapach suchej ziemi, kwitnących krzewów i rozgrzanego bruku parkowych alejek.

Zachód słońca na plaży. Chłodny wiatr pieszczący rozgrzaną jeszcze słońcem skórę, jednostajny szum morza, z którym naturalnie synchronizuje się oddech, gdy siedzi się na wilgotnym, ubitym piasku. Smak soli na wargach i świeży zapach wody. A nad głową mewy, które swoim krzykiem rozdzierają co chwilę kokon ciszy.

Noc na Mazurach. Wystarczy się położyć na kei, poczuć pod plecami twardy zarys desek, wilgotnych, ale wciąż ciepłych. Wsłuchać w regularny chlupot wody, obijającej się o burty jachtów, melodię want, kołysanych wiatrem, odległe cykanie świerszczy. Zapatrzeć się w wiszące nad głową gwiazdy, tak długo i intensywnie, by miało się wrażenie, że spadają wprost na twarz, deszczem drobnych, migoczących punktów.

Przyjemność nocnej podróży samochodem, w ciepłą, letnią noc. Niespieszne wędrowanie ulicami pięknych miast, w letniej sukience i sandałkach. Niepowtarzalny smak pierwszego łyku zimnego piwa, wieczorem, w towarzystwie przyjaciół. Nocne czytanie książek w ogrodzie, z kieliszkiem wina w ręku. Tęsknię już do tego wszystkiego.

A już niedługo, za niecałe trzy tygodnie, wyjeżdżam do Neapolu. Liczę na oszałamiającą wiosnę przynajmniej tam. Na razie oglądam go cudzymi oczami, czytając „Krew świętego Januarego” Sándora Máraiego. I choć jeszcze nigdy tam nie byłam, to za sprawą Máraiego, tęsknię już do tego miejsca:

„Tego roku wcześnie zaczęły kwitnąć tuje i drzewa pomarańczowe. W malutkich ogródkach krzyczały kwiaty: ciemnoliliowie, jaskrawożółte i wściekle niebieskie. Jakby Bóg każdej zimy wynajdywał nowy gatunek kwiatów, podczas gdy ludzie, na podobieństwo wylegujących się jaszczurek, sypiali w chłodne zimowe noce na marmurowych posadzkach. Dwa mikroskopijne ogródki na zboczu, które spada ze wzgórza w kierunku Agnano, wypełniły się makami. Mimozy rozkwitły już na początku lutego i ich ciężki waniliowy powiew jeszcze pod koniec marca unosił się nad zatoką i ogrodami., niczym jakaś wonna radioaktywna chmura, którą afrykański wiatr, w ślad za tajemniczym wybuchem atomowym, pędzi nad zachodnimi brzegami. Z końcem kwietnia, rano, otwarło się niebo i wszystko wypełniło się błękitnym blaskiem. Ten błękit był ciepły, głęboki i do niczego niepodobny. Był w nim turkus, anilina, błękit dziewczęcych oczu, coś z niebieskości rozcieńczonego wodą mleka – lecz nade wszystko to miejscowe, błękitne światło, zrodzone tutaj ze zgodnego współdziałania morza i nieba. Tłuste i czarne pola Kampanii, pola użyźnione popiołem lawy także napełniały się błękitnym blaskiem niczym elektrycznymi wyładowaniami. W granacie nieba i morza migotały grudki złota. Łąka alg, która rozpościerała się pod lustrem morza między Neapolem a Salerno, emanowała błękitnym blaskiem jakiejś zagadkowej baterii elektrycznej.”


I mam nadzieję, że otworzy się na mnie to miasto, tak jak ja będę otwarta, by je wchłonąć w siebie. Że da się choć trochę poznać, pozwoli zagarnąć coś dla siebie. A wtedy wrócę inna, bo taka, która poznała Neapol, która go widziała, smakowała, wdychała.

I myślę, nie bez przyjemności, o tym, że znów będę zanurzona w tym hałasie, rozgardiaszu, jaki jest przydany obecności Włochów. Sama będę go przejmować, nie musząc się troszczyć o to, że zbyt głośno mówię, śmieję się, siedząc przy kawiarnianym stoliku, czy idąc ulicą. Bo Włosi, szczególnie ci na południu, jak pisze Márai:

„Potrafią żyć z rozmachem. Wiedzą, że śmiać się, dawać kwiaty, nie czekając, aż ktoś o nie poprosi, pozdrowić kogoś w przelocie śpiewnym słowem, niczym ptak, który w czasie lotu kwili ze szczęścia, unosząc się w powietrzu, upojony samym faktem istnienia – wiedzą, że to wszystko jest ważne, bo tak jest łatwiej żyć.”

Podoba mi się sposób, w jaki Marái opisuje Neapolitańczyków – wnikliwie, jak uważny badacz, obserwujący z zewnątrz wszystkie ich zachowania, zwyczaje, nawyki, zalety i przywary. Taki, któremu żaden szczegół nie umknie, żaden gest nie zostanie niezauważony, nie ma na to szans. Ale jednocześnie ciepło, z sympatią kogoś, kto spędził z nimi dostatecznie dużo czasu, by móc pozwolić sobie na pewną pobłażliwość. Bo chyba tylko tak można Włochów w ogóle zaakceptować – pozwalając sobie na pewną dawkę pobłażliwości.

Chciałabym znać zaklęcia, które pozwoliłyby mi wywołać to wytęsknione ciepło, ale nie znam, niestety. Zgodnie z COAMPSem, do czwartku co najmniej zimno, deszczowo i wietrznie. Pozostaje mi zatem wrzucić do odtwarzacza ulubione szanty i uruchomić wyobraźnię. Albo znaleźć inny sposób, by chłodny, szary dzień stał się środkiem wakacji…


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz