Bernadeta Prandzioch | Dziennik

sobota, 5 marca 2011

Pokój.

Nie mam pojęcia gdzie jestem.

Spoglądam w dół i widzę młodą kobietę, zamkniętą w małym, ciasnym pomieszczeniu, o ciemnozielonych ścianach. Stara farba odpadła od pustych ścian w wielu miejscach, ukazując lodowatą szarość tynku. W pokoju nie ma żadnych okien, są tylko ciemne, solidne drzwi na jednej ze ścian. Jedyne światło daje żarówka wisząca nad jej głową – mdłe i żółtawe. Nie ma przeciągu, ale i tak lekko kołysze się, rzucając złowrogie cienie na ściany. Dziewczyna siedzi na środku pokoju, na drewnianym krześle z wyłamanym oparciem. Jej pociągłą twarz okalają rozpuszczone, ciemne włosy, posklejane w długie pasma. Nawet z tej odległości dostrzegam suche, spękane usta i nieobecne spojrzenie. Otacza ją coś dziwnego. Nie potrafię dostrzec, gdzie kończy się jej ciało, a zaczyna to coś lepkiego, miękkiego, co otula ją i rozłazi się na podłogę. To nie tkanina, nie maź, nie wiem, co to.

Ale nie tylko dlatego dziewczyna się nie rusza. Jej nadgarstki i szyję otaczają ciemne, granatowozielonkawe liny, biegnące od ścian. Zaciskają się też na jej brzuchu, ramionach. Tworzą w pokoju pajęczynę, zwisającą z sufitu, opierającą się o ściany, która utrudnia mi patrzenie.

Nic się nie dzieje, cisza jest ogłuszająca.

I nagle, nie wiem po jak długim czasie, dziewczyna podnosi głowę do góry. Przychodzi jej to z trudem, bo jedna z lin zdążyła zacisnąć się na włosach.  Jej spojrzenie się zmienia, jakby wracała po długiej nieobecności. Po jej policzku zaczyna płynąć łza. Tylko jedna, jedyna łza. W pokoju dzieje się coś dziwnego. Liny zaczynają się rozplatać, rozciągając się w nieskończoność. Wcześniej naprężone do granic możliwości, teraz zwisają bezładnie, jak zwiędnięte gałęzie. I już rozumiem, że to słowa. To wyrazy, zdania, pisane ciemnym atramentem, ciasno splecione, tworzyły te dziwne okowy. Zaczynam je słyszeć, wszystkie jednocześnie, przez co trudno mi wyłowić ich sens. Nie wiem, czy to dobre słowa, czy złe, nie rozumiem ich, a i tak wywołują jednocześnie lęk i zachwyt. Mam wrażenie, że nigdy się nie skończą, że cisza już nie wróci.

Patrzę dalej na to, co rozgrywa się w pokoju. Pomimo hałasu słyszę odgłos rozdzieranego papieru, jakby zwielokrotniony, nakładający się na siebie, powracający echem. Rozpada się to, co oblepiało dziewczynę. Dźwięk uświadamia mi, że to papier, niezliczone kremowe stronnice książek, pozlepiane w bezładną całość, tą breję, która przytrzymywała ją w miejscu.

Drzwi otwierają się z hukiem, do pokoju wdziera się intensywny podmuch wiatru, liny rozdzielają się na pojedyncze słowa, które szybują bezładnie, przylepiają się do ścian, giną w zderzeniu z żarówką, rozpadają się na kawałki w zetknięciu z ciałem dziewczyny. Papier wiruje jak jesienne liście, tuż nad podłogą, miliardy drobinek przestają być groźne, są coraz mniejsze i mniejsze, coraz bardziej podobne do pyłu unoszącego się nad drogą w suche, letnie dni.

A potem wszystko się uspokaja i pokój pustoszeje, tylko dziewczyna wciąż tkwi pośrodku, jakby niepewna tego, czy to już koniec. Stoi nieruchomo, tak przeraźliwie nieruchomo, jakby wcale nie oddychała. Przyglądam się jej jak widz w teatrze, czekając, co się wydarzy. Wtedy dostrzegam na jej policzku jedno słowo, z daleka wygląda jak tatuaż. Nie wiem, dlaczego nie zniknęło. I ona też w końcu zdaje sobie sprawę z jego obecności, musi czuć je na swojej skórze, bo unosi dłoń i ściera je tak, jak ściera się łzę.  Mam wrażenie, że ten gest trwa godzinami. Ale zanim słowo znika bezpowrotnie, udaje mi się dostrzec część liter.

Szaleń…


Budzę się nagle, jest czwarta nad ranem. Obraz kołacze się w mojej głowie, pulsuje pod skórą.. Zapada się we mnie na zawsze.


1 komentarz:

  1. Jestem pod wrażeniem walorów literackich. Bogactwo językowe, przy jednoczesnej płynności tekstu. Oddanie klimatu niepokoju, tajemniczości, samotności.

    Jednym słowem, trochę przekornie mówiąc - bardzo klarowne oddanie mętliku w głowie.

    OdpowiedzUsuń